Wśród osób dopiero raczkujących poznawczo w dziedzinie astrologii pokutuje przekonanie - wsparte lekturą artykułów merytorycznie wątpliwej treści, zamieszczanych w co popularniejszych kolorowych pismach - że nauka ta w istocie rzeczy nie jest tak naprawdę nauką, lecz „wróżeniem z fusów”, wyssaną z palca bzdurą, szarlatanerią żerującą na naiwności prostego, zagubionego w świecie własnych myśli szarego człowieka, zachłannie poszukującego remedium na trawiące go bolączki dnia powszedniego. W lwiej części przypadków, dotyczących badań nad stopniem rzetelności wykładanego przedmiotu, to bez cienia wątpliwości prawda. Jednakże te same osoby - za wyjątkiem tych deklarujących się jako ateiści i gnostycy - tak gorliwie protestujące przeciwko zawodowo uprawianej rzekomej (a przynajmniej za taką uważaną) mistyfikacji z ramienia „mądrości gwiazd”, ochoczo uciekają w ramiona patriarchów kościoła powszechnego. Na tę okoliczność zadać należy proste, acz kluczowe zarazem w kontekście poruszonego tu zagadnienia pytanie: cóż zatem oprócz wiary, nierzadko ślepej i głuchej, zawiodło ich pod próg świątyni,
w której spodziewają się doświadczyć odkupienia?
WPROWADZENIE
Od zarania ludzkiej myśli, człowiek, uposażony w tenże podstawowy przyrząd umożliwiający fragmentaryczną klasyfikację obserwowanej przezeń rzeczywistości, z racji wolnej woli dokonywał rozróżnia między tym, co znane, a tym, co nieznane. Pierwsze obejmował afirmacją, drugie traktował negacją, innymi słowy - wyparciem. Jednakże, zgodnie z nieubłaganym prawem logiki, to, co znane, wcześniej musiało być nieznane. Co więc kryje się za afirmacją, poprzedzając ją? Niepodobna ona zaistnieć, jeśli wola nie ujarzmi strachu przed nieznanym. Człowiek, który poznał przedmiot swego strachu, w istocie lęka się nie owego przedmiotu, gdyż uczynił go już poznanym, lecz swych wyobrażeń związanych z odbytymi już doświadczeniami, z którymi się identyfikuje, i którym w przeświadczeniu o czekającym go cierpieniu przeto zawierza. Mechanizm ten, opisywany na przestrzeni dziejów za sprawą uczonych, myślicieli, mędrców
i filozofów, a w XX wieku szeroko komentowany między innymi przez Carla Gustava Junga i Georgesa Bataille’ a, wywodzi się ze sfery nieświadomości, istniejącej w wydaniu tak jednostkowym, jak i zbiorowym . Cel, w jakim jest on wykorzystywany, warunkują okoliczności ustanawiane myślą o dwojakim charakterze wraz z kroczącą zań intencjonalnością, podobnie jak urodzaj plonów zależy od jakości gruntu, na którym wzejść mają rzucone nań nasiona. I tak, to, co nieznane jednostce, prawem nierozerwalności elementów wszelkiego jestestwa uznających siebie za podzielone, pozostaje nieznanym dla ogółu; to zaś, co znane jednostce, niekoniecznie znane być musi ogółowi, do czego rękę przyłożyła jednostka, w utrzymywaniu współbraci
w niewiedzy wietrząca osobisty interes.
Konkluzja ta wiedzie nas do astrologicznego alkierza, którego wystrój odzwierciedla motywy przyświecające odpowiedzialnym za jego udekorowanie. W świetle niniejszych rozważań oczywistym jest, że pedagogiczna uczciwość, nakazująca w stanie nienaruszonym zachowywać autokrytycyzm i pokorę wobec wszelkich ważkich spraw, częstokroć zmienia się w uzurpacyjną demagogię - zwłaszcza wtedy, gdy przestaje być działalnością stricte charytatywną, nie honorującą zapłaty. A że chętnych na usługi tłoczących się jak ulęgałki w wiklinowym koszu specjalistów nie brakuje, i - jak można sądzić, nawet nie będąc jasnowidzem - prędko nie zabraknie, interes kwitnie w najlepsze. Tym bardziej, że bezrefleksyjna ufność, która pozostaje w umyśle po paradoksalnym dobrowolnym ogołoceniu go z możności samodecyzyjności, domaga się ofiary w postaci nie prawdy, lecz wiarygodności zbudowanej renomą. Spodziewanym efektem jest pęczniejący portfel z jednej strony, a z drugiej pogłębiony zawód, którego nie poprzedziła uważna dociekliwość.
No właśnie.
Bo jak to jest w zasadzie możliwe, by w konstelacjach zapisana była niczym w opasłym almanachu cała przeszła, teraźniejsza i przyszła historia ludzkości oraz każdego człowieka
z osobna? Może to my, ludzie, dając upust swej niezmierzonej kreatywności, oprawiliśmy przaśność codziennej egzystencji eposami heroicznych zmagań tych nielicznych spośród nas, których zgodnie po dziś dzień okrzykujemy mianem bohaterów, wynosząc zdobytą przez nich chwałę ku pasażom firmamentu? A może i jedno, i drugie?
Odpowiedź leży zarówno w nas, jak i poza nami, gdyż to, co panoszy się na zewnątrz, jest tym samym, co rezyduje wewnątrz - z tą różnicą, że przybiera formę dostrzegalną nieuzbrojonymi zmysłami, której źródło najczęściej zostaje jednak przeoczone.
Lecz czym to przeoczenie jest spowodowane?
Liczna i w dalszym ciągu rosnąca w siłę grupa sceptyków i krytykantów podtrzymuje opinię, że rzekoma prawdziwość astrologii stoi w sprzeczności z faktami naukowymi. Powołując się zarówno na historyczną chronologię, jak i dokonania uczonych na polu fizyki i astronomii, argumentuje, iż sugerowanie, jakoby w gwiazdach zaklęta była „tajemnicza magiczna moc”, jest niczym innym, jak jedynie życzeniowym wyobrażeniem, bujaniem w obłokach, stymulującym wyobraźnię przeciętnie inteligentnych konstruktem myślowym, zasadzającym się na potrzebie wiary w autentyczność zjawisk określanych jako „nadprzyrodzone”.
W myśl przykurzonego już porzekadła należy oddać cesarzowi co cesarskie i przyznać, że - zwłaszcza w przeciągu ostatniego stulecia - dzięki swej pomysłowości zyskaliśmy wiele narzędzi pomocnych w operowaniu na coraz to bardziej zagmatwanej rzeczywistości. Ponieważ jednak przedstawiciele nauki akademickiej od wielu już lat roszczą sobie prawo do wykorzenienia zabobonów, jednocześnie poprzez dyskredytację osiągnięć co odważniejszych badaczy okopując się w bunkrach dogmatyki, chcąc nie chcąc czynią to samo, co średniowieczna kościelna inkwizycja czyniła wobec Giordana Bruno, Galileusza czy Mikołaja Kopernika. Widać więc jak dłoni, że podstawowym czynnikiem hamującym rozwój człowieka jest strach - nie tylko przed nieznanym w przypadku jednostki przeciętnej, lecz także przed utratą pozycji i wiążących się
z nią wpływów społecznych w przypadku możnych.
By nie być gołosłownym, na przykładzie poniższych refleksji przypatrzmy się bliżej, jak rozumuje konwencjonalna nauka, i dlaczego poprzez takie rozumowanie sama zapędza się w kozi róg:
Dyskredytuję znaczenie „czegoś” z powodu braku badań naukowych opisujących to „coś”.” Reasumując, nie zamierzam zajmować się czymś, co nie ma (a raczej nie powinno mieć) prawa bytu
z uwagi na brak badań naukowych.
Jednak to „coś” istnieje.
Jak to możliwe?
Czy wobec tego istnieje też mój umysł?
Jeśli jednak takowe badania byłyby dostępne, opisując istotę i znaczenie tego „czegoś”, to czym byłoby zajmowanie się tym, jeśli nie racjonalną próbą obrony swojej wiary, która wytrzyma tak długo, jak długo będę jej bronił?
Jeśli naukowiec orzeka, że „bardzo ważnym jest, żeby to, co już wiemy, bronić przed bzdurą, propagowaną tylko dlatego, że ktoś wierzy w kłamstwo powtarzane od pokoleń”, to czymże jest ta wypowiedź, będąc wygłoszoną w efemerycznym świecie i w odniesieniu doń, jeśli nie aprioryczną akceptacją fałszerstwa i przyzwoleniem na demagogię akademickiego światka?
Jeśli założenie badawcze głosi, że ten, kto nie ma jakiejkolwiek wiedzy w zakresie danej dziedziny (tutaj: astrologii), może na podstawie statystyki porównawczej (tutaj: zestawieniu charakterystyki osobowości badanego i interpretacji „przypisanego” mu horoskopu) wysnuć identyczne wnioski co osoba zajmująca się ową dziedziną profesjonalnie, to czy nadal celem tegoż badania i badacza jest dążenie do prawdy, rzekomo „podstawy wszelkiej nauki”, skoro treść założenia obnaża ignorancję badającego?
Celem nie jest zatem dokopanie się do źródła wiedzy. Celem jest udowodnienie, a raczej podkreślenie swojej racji przedstawieniem powierzchownej oceny wycinka podjętego tematu przy równoczesnym ośmieszeniu i wyszydzeniu racji oponenta (gdyż z przeciwległej strony barykady sprawa częstokroć wygląda identycznie).
CÓŻ ZNACZY WIARA, A CZYM JEST WIEDZA?
My, ludzie, jako jedyne w tym świecie istoty posiadające poczucie tożsamości - czy nam się to podoba, czy nie - kreujemy rzeczywistość tegoż świata, adaptując, wykorzystując i naginając jego prawa do naszych potrzeb i zachcianek. Dzieje się tak, ponieważ tego chcemy. To zaś, czego chcemy, uczestniczy w nieustannej wymianie energetycznej zgodnej z naczelnym prawem synchroniczności poszczególnych poziomów istnienia, zawartym w przewijającym się przez wieki haśle „jako na górze, tak i na dole, a jako na dole, tak i na górze”. Nim jednak dotarło do nas, że możemy świadomie wykorzystywać nasz niezgłębiony potencjał, przypisywaliśmy boskie znaczenie i moc sprawczą rzeczom i zjawiskom, których nie potrafiliśmy (lub nie chcieliśmy?) wyjaśnić w inny sposób.
Tendencja do totemistycznego etykietowania została zaszczepiona prostemu ludowi za sprawą kapłanów, szamanów i znachorów, których dogłębna wiedza o otaczającym człowieka świecie trzymana była pod kluczem. Jednakże wysnuwane na tej podstawie twierdzenia, że pogaństwo potrzebowało silnej ręki w postaci choćby rzymskokatolickiego bata, są mocno krzywdzące. Przedstawianie ówczesnej kultury jako „zacofanej”, „płytkiej” i „zabobonnej” co prawda nie jest kompletnie bezpodstawne, lecz winno odnosić się do znakomitej większości niegdysiejszych społeczności, którą wraz z postępem cywilizacyjnym i urbanizacyjnym sukcesywnie marginalizowano, odmawiając jej bezpośredniego zapoznawania się z naukami dostępnymi tym szlachetnie urodzonym. Wystarczy zresztą przyjrzeć się współczesnemu, „szaremu” człowiekowi, a następnie sporządzić listę podobieństw i różnic między nim a starożytnym średnio inteligentnym i niewykształconym przedstawicielem homo sapiens.
Czyż pod tym względem faktycznie zmieniło się tak wiele od tamtych czasów?
Czyż rzeczywiście istnieje aż tak wielka przepaść dzieląca jednego od drugiego?
Śmiem szczerze wątpić.
z dokładnością do typu, i tylko z dokładnością do typu można efektywnie horoskop odczytać. Wszystko ponadto jest uzurpacją astrologów.”. I dalej: „Jakie są to typy, gdzie leżą ich granice, jak informację o typie, do którego ona należy, przekazać klientowi, aby było to dla niego pożyteczne - to są realne problemy astrologii, o ile ma być uprawiana uczciwie, i jeżeli chce przestać być "nauką pomocniczą" do paranoi.” .
Co jasne jak słońce, wielce zasadne są te sugestie. A to dlatego, iż dotykają one sedna problemu, w który zaangażowane są zarówno konwencjonalna nauka, jak i mistyka. Problemem tym jest uporczywe poszukiwanie odpowiedzi na nurtujące nas pytania na zewnątrz, skutkujące separacją przedmiotu badań od istoty badającego go człowieka.
w przeświadczeniu o dyscyplinarnej nieomylności, wiedzie na manowce kolejne rzesze spragnionych wiedzy umysłów.
To, co uczyniono z astrologią na przestrzeni szczególnie ostatniego stulecia, woła o pomstę do nieba. Stosunek do niej jako nauki jest odzwierciedleniem stosunku wobec umysłu, którego jako takiego nie można usłyszeć, zobaczyć, dotknąć, powąchać czy posmakować (słynna wciąż mimo przybywających jej lat anegdota z młodocianym Einsteinem w roli głównej). W dobie lansowanego zewsząd podejścia materialistycznego jej znaczenie zostało zmarginalizowane, wyparte z listy spraw społecznie ważnych, ważniejszych i najważniejszych. Podobnie postąpiono choćby z psychologią, z kanonu której wyrugowano freudowską i jungowską psychoanalizę. Poszła ona tą samą drogą, co nauki ścisłe, lekceważąc dorobek przełomowych dla rozwoju myśli badaczy i opierając się na atomistycznej specjalizacji.
Współczesna, XXI-wieczna astrologia zachodnia, negująca model tradycyjny poprzez określanie go jako „anachroniczny”, w centrum analiz stawia zbiór materialnych zjawisk fizycznych, wpasowując się w etykę idealizacyjnego, liberalnego konsumpcjonizmu. Tymczasem astrologia wedyjska(Jyotisha), nieprzerwanie od tysięcy lat, nie poddając się ograniczającym poznanie natury istnienia wpływom cywilizacji zachodniej, uczy, że to nie materia, lecz dusza jest podstawową przyczyną wszystkich przyczyn, a w tym także fundamentalną przyczyną fizycznego życia. Dusza z kolei jest pośrednią emanacją wszechobecnego Absolutu, wrzuconą w ograniczenia ustawiane przez czas i przestrzeń. Dusza, zamieszkująca ciało, przebywa w tymże „lokum” w celu bezpośredniego doświadczenia wszelkich atrakcji zachodzących w fizycznym wymiarze, po to, by je poznawać i dzięki temu poznaniu wciąż się doskonalić, zdążając ku ostatecznemu zjednoczeniu ze Stwórcą. Decyzje, które my, ludzie, podejmujemy na co dzień, determinują sposób naszego działania. Mamy przyrodzoną naszemu gatunkowi wolną wolę przyjmowania lub odrzucania wszelkich wpływów z zewnątrz. Innymi słowy, kolokwialnie konkludując - nie jesteśmy robotami.
Istnienie wolnej woli każdego samoświadomego bytu umożliwia istnienie podstawowej reguły przyczyny i skutku (akcji i odpowiadającej jej reakcji) rządzącej Wszechświatem, zarówno w skali mikro-, jak i makrokosmicznej, uwzględniając wzajemne fluktuacje obydwu tych przenikających się płaszczyzn. A zatem zjawiska fizyczne, angażujące i sprzęgające gwiazdy i planety, nie są bezpośrednimi przyczynami tego, co wydarza się na Ziemi, lecz odzwierciedlają to samo koło czasu. Jeśli ktoś rozumie pojęcie czasu, rozumie też, że natura czasu ma charakter fraktalny. Mówiąc inaczej, istnieje wzór czasu powtarzający się w różnorakich modelach przestrzennych, który w każdym z tych modeli istnieje i może być mierzalnie obserwowany jako wciąż na nowo objawiający się i niknący zbiór filotaksyjnych efemeryd (w przypadku Ziemi począwszy od wiązek fotonowych, a skończywszy na wysokorozwiniętych ssakach, w tym także i na nas - ludziach). Wzór ten, ponieważ obserwowany, może być dzięki temu zrozumiany, z uwagi na to, iż posiada charakter cykliczny, stanowiący podstawę dla niego samego (język sanskrycki ma na to idiomatyczne określenie Samsara, w wolnym tłumaczeniu oznaczające „kołowrót żywota” lub „spiralę czasu” właśnie).
PO CÓŻ NAM CZŁOWIEK?
Miarą wartości czegokolwiek jest dziś użyteczność i funkcjonalność tego czegoś. Tak samo było jednak i w przeszłości. To jednak, co uległo zmianie, to wywyższenie wartości badanego przedmiotu, a umniejszenie wartości podmiotu, który ten przedmiot bada. Rozporządzamy sobą nawzajem jak zabawkami, nie chcąc rządzić samymi sobą.
Zachwycamy się dziełami będącymi wytworami człowieczego umysłu, a pogardzamy umysłem, który tegoż dokonał. Czyż to nie absurdalny paradoks?
Człowiek nie musi pragnąć śmierci, by pragnąć ciągłości. Jednak pragnąc ciągłości, nieuchronnie zdąża ku śmierci. Napawa go ona lękiem, a czym może ów lęk zdławić, jeśli nie wiarą w roztaczającą się przed nim ciągłość istnienia, która również wywołuje dreszcz, gdyż i ona jest dlań niewiadomą? Który z tych lęków przedzierzgnie w nadzieję, która zdolna będzie pokonać samą siebie? Jeśli miałby pewność ciągłości swego bytu, czy gotów byłby walczyć o wszelką nieciągłość? Czy miałaby ona dlań jakiekolwiek znaczenie? I czy wciąż ceniłby życie, gdyby wiedział, że to jedyne, czego wbrew swym obawom nie może stracić?
Astrologia, jeśli traktować ją z troską i pieczołowitością będącymi miarą rzetelności, ukazuje nam obraz świata takiego, jakim w istocie on jest. A ponieważ ścieżka rozwoju nie jest bynajmniej usłana różami, to, ulegając jednako własnym jak i cudzym podszeptom, przymykamy powieki na uwierającą nas prawdę i godzimy się pozostać w strefie pozornego komfortu poznawczego. Rezygnujemy z dalszych poszukiwań. Ale świat - ten zewnętrzny, a szczególnie wewnętrzny - któryśmy odrzucili, prędzej czy później się o nas upomni. I uczyni to z typowym dla siebie - wedle naszego roszczeniowego rozumowania - brakiem wyczucia.
i sprawdzić, czy znosi ona doświadczenie życia.
w ramach uprawianej sztuki akademickiej, w ostatnich latach zdają się coraz chętniej dążyć do odkrycia ich niegdyś wspólnego trzpienia. I mimo iż jeszcze długa droga przed nami, byśmy zredukowali dystans dzielący laboratoryjną pracę od intuicyjnego wglądu, pomału zaczynamy dostrzegać sens zmierzających ku temu działań. Być może nie tyle zaczynamy rozumieć, ile jednakże przeczuwamy, iż służba człowiekowi bez uświadomienia sobie istoty człowieka jest
z góry skazana na niepowodzenie.
Źródło jest cierpliwe, nigdzie się nie spieszy. Może poczekać.
Pytanie, czy my także możemy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz