Archiwum bloga

wtorek, 29 grudnia 2020

TRAFIŁEŚ TU - I CO DALEJ?

Drogi Czytelniku, 

Skoro już tu trafiłeś, miło mi Cię powitać. Usiądź wygodnie i rozgość się. Jeśli chcesz, przygotuj też sobie coś do przekąszenia i napitek w ilości Ci odpowiadającej.
A co by to miało być?
Zdecyduj sam.
Na talerz i do kubka zaglądać Ci nie będę, bo to nie moja rzecz. 

Stworzyłem niniejszego bloga przede wszystkim dla siebie, by dać ujście swej pasji do świata. Obserwując na co dzień, jak ten świat śpiewa i tańczy (gdyż to właśnie w tłumaczeniu na naszą piękną ojczystą mowę oznacza tytuł tutejszej witryny), chciałem (i pragnę wciąż) podzielić się wnioskami, jakie z tychże obserwacji płyną. Niemałym wyzwaniem był jednak dobór systematyki porządkującej treści, jakie już się tu pojawiły i jakie będą pojawiać się w nieodległym czasie, gdyż im więcej człowiek widzi i czuje, tym więcej też dostrzega powiązań między łyżką jako przedmiotem, a tym, że w istocie rzeczy "to nie łyżka się gnie, tylko sam człowiek". Wobec tego zastosowanie ścisłej segregacji tematycznej zakrawa na absurd, lecz, by ułatwić Ci poruszanie się po meandrach tej strony, poszufladkowałem posty wedle przypisanych im kategorii tak, byś mógł z łatwością je odnaleźć według spisu treści.           

Nie znajdziesz tu treści o charakterze "coachingowym"; nie będę starał się przekonać Ciebie do czegokolwiek, ani tym bardziej wymuszać zmian światopoglądowych. To Ty ocenisz, czy teksty, jakie tu znajdziesz i przeczytasz, mają dla Ciebie wartość. Sam zweryfikujesz ich przesłanie osobistym doświadczeniem. Albo machniesz ręką, odwrócisz się na pięcie i nigdy już tu nie wrócisz. 

Wybór należy do Ciebie.  
Owocnej lektury. Lub szerokiej drogi.       

Serdeczności. 


AwakenedSoul

LEW (LEO/SIMBHA RASHI)

Uważny, spokojny wzrok. Sylwetka wyprostowana niczym struna. Wdzięk i czar rzucające się w oczy od pierwszego wejrzenia. Leniwy chód, właściwie człapanie, zawsze niespieszne, wyważone, by jak najpełniej nasycić się podziwianymi widokami. Zwyczajowy dystans na co dzień, bliskość od święta, przywodząca na myśl stąpanie po rozżarzonych węglach. Do tego bujna grzywa bez wyjątków budząca respekt i zazdrość zarazem, nienaganne maniery i jurność znacznie przewyższająca możliwości najswawolniejszego buhaja.              
    
Drodzy państwo, oto Lew w (nie)pełnej krasie.  
    
Tak, tego jegomościa nie trzeba specjalnie przedstawiać. Wszyscy go znamy. Nie ma również potrzeby, by nad wyraz często brać go pod włos, tym bardziej, że zdecydowanie woli być głaskanym. A o tym, w jakich okolicznościach Lew staje się narcyzem, do czegóż potrzebne mu są te zarówno nieprzebrane jak się zdaje pokłady siły i witalności, jak i głęboko skrywana wrażliwość i podatność na zranienia, oraz jakie istnieją alternatywne sposoby ich wykorzystania, tak, by mógł on malować świat pędzlem woli umaczanym w złotej farbie z pożytkiem dla swych współbraci, jednocześnie nie zaniedbując siebie, a także wiele, wiele więcej - już poniżej. 

Lew, obok sąsiadującej mu Panny, ale i Wagi oraz Skorpiona, wedle prawideł Jyotishy (astrologii wedyjskiej, przyp. tłum.), zaliczany jest do tamas guna  - jednej z trzech grup archetypowych figur zodiakalnych, której to nazwa tłumaczona jest na nasz ojczyźniany język jako „matryca ignorancji” (choć niektóre źródła wiedzy astrologicznej parające się blisko- i dalekowschodnią translatoryką, przez wzgląd na historyczne znaczenie Lwa jako symbolu strażnika logosu, patrona ekspansji duchowej i obrońcy życia, przyznają temuż znakowi prawo do przebywania w gremium sattva guna - „matrycy miłosierdzia i boskiej mądrości”). Gruntowne badania w tym temacie wskazują jednak, iż nie należy przywiązywać się do którejkolwiek z tych koncepcji. Równie dobrze bowiem można bez wyrzutów sumienia przyporządkować Lwa do grona rajas guna („matryca pasji i pożądliwości”), zważywszy na jego rozbuchany apetyt seksualny i żądzę władzy. Dotyczy to zresztą każdego z dwunastu znaków, gdyż - jak już zostało wcześniej powiedziane - potencjał zawarty w każdym z nich może (choć nie musi) posłużyć urzeczywistnieniu tego, czego dana dusza pragnie doświadczyć, uwypuklając akurat tę stronę archetypu, która na dany czas jest dlań najodpowiedniejsza, bez względu na zżymanie się niżej jaźni, zajadle protestującej przeciwko takiemu stanowi rzeczy .  


                                                    RYK PRZEZ POKOLENIA NIESIONY                                                       
    
„Król Sawanny” (dajmy sobie notabene spokój z tym „Królem Dżungli” - z biogeograficznego punktu widzenia to wierutna bzdura, w dodatku wyświechtana) jest jedną z tych nielicznych płonących na nocnym niebie sygnifikacji, które do dnia dzisiejszego zachowały swój pierwotny kształt i wymowę, nie podlegając wpływom naleciałości kulturowych. Lwy, nim stały się nieodzownym elementem sztuki romańskiej, były obecne już w kulturze sumeryjskiej, babilońskiej, akadyjskiej i perskiej, a także japońskiej i chińskiej (choć w Państwie Środka przedstawiano je jako psy Fo/Foo, za których faktyczny pierwowzór uważa się naturalnie występujący gatunek czworonoga - mastiffa tybetańskiego, molosa; mianownik  Fo w języku chińskim oznacza dosłownie „Buddę”, czyli „przebudzoną świadomość”). Za czasów dynastii Han i Tang, aż do upadku cesarstwa w początkach XX wieku, rzeźby tego zwierzęcia warowały przy wejściach na pałacowe dziedzińce, a każda z nich trzymała pieczę nad kulą obrazującą Kwiat Życia (geometryczną podstawą fizycznego Wszechświata, znaną także jako Yantra, Mandala lub pojawiająca się w żydowskiej kabalistyce sześcioramienna Gwiazda Dawidowa - heksagram). 
    
Postać grzywiastego monarchy pojawia się również jako rogaty smok (z j. akadyjskiego Anzu/Asakku) w mezopotamskim poemacie Enuma Elish („O Stworzeniu Świata”), spisanym blisko 2000 lat p.n.e. na siedmiu glinianych tablicach, z których tylko pięć jest kompletnych. Z kolei treść starotestamentowej Księgi Daniela ukazuje lwa jako wygłodniałego „pożeracza dusz”, żywiącego się strachem każdego ogarniętego trwogą nieszczęśnika, który ośmieli się wejść do jego pieczary, nie będąc gotowym, by obłaskawić szczerzącego kły gospodarza (widoczny tutaj synkretyzm podaniowy w świetle analogicznego opisu z egipskiej Księgi Wychodzenia na Dzień, gdzie takowa rola przypisana jest Ammicie, strażnikowi pod zwierzchnictwem Ozyrysa; to zresztą nie jedyna rola lwa w egipskim politeizmie, oddającym również cześć bogini Sechmet). Księga Sędziów wspomina Samsona, który, pozbawiony broni, zadusił lwa gołymi rękoma (opowieść ta powtarza się jako epos o dwunastu pracach Heraklesa, przez niektórych badaczy uznawany za pierwotny mit solarny, stanowiący punkt wyjścia dla konstruowanego z biegiem lat Zodiaku). Co ciekawe, hebrajskie imię nazirejskiego bohatera wywodzi się jednako od rzeczownika szemesz („słońce”; analogicznie, w Sumerze panował kult boga-Słońce noszącego miano Schammasch ) i czasownika szamen („silny”), co wskazuje metaforyczny sens jego dokonań, oznaczający przebudzenie i okiełznanie przyrodzonej człowiekowi na mocy prawa Absolutu wewnętrznej energii słońca (czakra splotu słonecznego/serca - sans. Schuschummna). Tak też rozumowali Egipcjanie, którzy uwiecznili w skale podobiznę faraona Echnatona i jego małżonki Nefertiti z gorejącym słońcem nad głową - dowodem eschatologicznego zjednoczenia z Ra, Panem-Stworzycielem (mającym swego odpowiednika w Indiach - Pradżapatiego lub Purushę, z sans. „Pierwszego Poruszyciela”; figurę tę zapożyczył z kolei Tomasz z Akwinu, kreśląc swym piórem własną, opartą na treści Pisma Świętego, teorię stworzenia). Wraz z nastaniem chrześcijaństwa, świetlistą kulę, jako symbol wyniesionej do boskości człowieczej świadomości, zastąpiła aureola.    
    
Wizerunek lwa jako odkupiciela jest w środowiskach wolnozrzeszonych wspólnot chrześcijańskich bezpośrednio utożsamiany z Jezusem, czystym wcieleniem boskim. Świadomość Chrystusowa , którą obudził w sobie Emmanuel, przedstawiana jest jako obraz gorejącego Serca Pańskiego. Nieprzypadkowo żywiołem przypisanym Lwu jest właśnie ogień. Jest to metafora energii, której wykorzystanie determinuje charakter, jaki ona przybierze. Podpierając się wciąż biblijnymi pouczeniami, może zatem posłużyć zarówno do oczyszczenia („płonący krzew Mojżeszowy”, którego „żaden ogień strawić nie może”), jak i unicestwienia („[…] lękajcie się raczej tego, co ma moc zniszczenia jej [duszy, przyp. red.] w piekle”). Sam Jezus na kartach Ewangelii nazwany jest „lwem z plemienia Judy”.                                                    


   LEW LWU NIERÓWNY, CZYLI SKOROWIDZ ASPEKTOWY 

Astrologicznie Lew zawiaduje domem piątym - sektorem szeroko rozumianej ekspresji mocy 
i sił witalnych, kreacji, sztuki, płodności oraz potomstwa, a władzę nad nim sprawuje Słońce. Górująca w znaku swego władztwa gwiazda (tzn. osiadająca w domicylu) sugeruje protekcjonizm, wyższość i zdolności przywódcze, co jest szczególnie widoczne u polityków 
i pomniejszych person dyndających „na świeczniku”. 
    
Najjaśniejszą w konstelacji Lwa (Leo Major) jest jedna z czterech wyróżnionych przez Ptolemeusza tzw. gwiazd królewskich - Regulus (Alfa Leonis), patronująca nakszatrze  Magha („Wielka”, „Najwyższa”), która w przypadku osób kokoszących się w pieleszach władzy - lub przynajmniej przejawiających ku temu inklinacje - albo znajduje się na ascendencie (sans. lagna; surowa prezencja pełna majestatu), albo stanowi natalną suterenę dla nawiedzającego ją Księżyca (zaborczość, przekonanie o słuszności swojej racji, skrupulatność podsycana lękiem przed utratą zajmowanej pozycji; intelektualizm jako broń - w czym swój udział ma rzecz jasna ślęczący nad książkami Merkury), albo też oferuje tymczasowe siedlisko okrążającemu ekliptykę Słońcu (wdzięk, naturalna charyzma, witalny magnetyzm, krasomówstwo, żywa gestykulacja, wyszukana pantomimiczność; nierzadko skłonność do pruderyjnych popisów; możliwa werbalna szermierczość dzięki energetyce nieujarzmionego Marsa). 
    
Pośród Lwów znajdują się również artyści - malarze, ilustratorzy, muzycy, aktorzy teatralni i filmowi, wszelkiej maści sztukmistrzowie. To właśnie u nich pierwsze skrzypce gra Wenus, przydająca talentów w zakresie sztuk pięknych i niosąca często trudny do zaspokojenia głód miłości. Interesujące, że spod znaków, którym przytroczone są żywioły ognia i powietrza, wywodzi się sporo aktorek występujących w filmach „dla dorosłych”. Tłumaczyłoby to potrzebę poznania osobistych ograniczeń poprzez niestandardowo wzmożoną aktywność płciową. Energie te [powietrzne i ogniste], w starożytnej Grecji określane jako apollińskie (aktywne, męskie), są niespokojne, nieustannie poszukujące kanałów indywidualnej ekspresji ich nosiciela, co niejednokrotnie bywa umacniane wczesnodziecięcymi i młodzieńczymi doświadczeniami (takimi jak na przykład molestowanie seksualne). W zależności od omawianego w szczegółach przypadku implikują one zarówno głęboko zakorzenione poczucie niezasługiwania na miłość, jak i rozpaczliwe pragnienie uwolnienia się od traum, zżerających daną osobę od środka. Najczęściej stosowanym „panaceum” okazuje się wówczas narzędzie, które zraniło - tym razem w podaży zmultiplikowanej. 
    
Przebywający w Lwie Saturn nadaje mu tak egocentrycznego charakteru (posuwając się swym ślamazarnym pełznięciem prostym), jak i wstrzemięźliwości (retrogradując), nawet na długie lata „przygaszając” tlący się w nim żar. Jowisz z kolei figuruje jako wskaźnik dostojeństwa i ekskluzywnego prestiżu (dygnitarstwo, emblematyczność, hierarchiczność), poszerzając ekspansję lwich wpływów i zaprzęgając ją w tryby czynnej służby społecznej, choć nie zawsze spotyka się to z aprobatą samego zainteresowanego - tym bardziej, jeśli na horyzoncie zdarzeń zaczyna majaczyć perspektywa koniecznego kompromisu; skupionego przede wszystkim na sobie Lwa niespecjalnie pociąga rola nauczyciela, jeśli nie będzie ona polegać na ściśle selektywnym gromadzeniu wokół siebie uczniów, z rozdziawionymi gębami wpatrzonych weń jak w obrazek. Zgoła inaczej sprawy mają się ze skradającym się Uranem, faworyzującym nieprzejednanych rewolucjonistów, których jednakże ich totalitarna bezkompromisowość często koniec końców wiedzie na szafot. Charakter Neptuna sprzyja natomiast roszczeniowej imaginacji, niezrównanej bucie i w konsekwencji zatracaniu się w domniemaniu własnej wyjątkowości, czym nasz grzywiasty przyjaciel sam siebie skazuje na izolację. Plutoniczny aspekt Lwa rzadko roztrząsany jest w sposób odznaczający się szczególną pieczołowitością, a niniejszy wpis nie będzie stanowić wyjątku od tejże reguły. Na potrzeby przedstawionych tu rozważań powinno wystarczyć nam, że wybuchowa natura Plutona na włościach władcy domu piątego czuje się jak ryba w wodzie. Tak, istotnie nieco kulawe to porównanie, lecz zastosowane nie bez kozery w celu zasugerowania, iż należałoby wstrzymać się od interpretacyjnych nadużyć, opisujących ten „związek” jako przepełniony egzaltacją (sans. pramudita/dipta avashta). Najprościej rzecz ujmując, energia Plutona działa tu jak kompas. Jednak kierunek wskazywany przez zamieszczoną w nim igłę może zachęcać jego właściciela do jej błyskawicznego wyrwania.  

Oddajmy w tym miejscu ponownie głos Leszkowi Szumanowi, który w tenże oto sposób, żartobliwymi wersami, oddał archetypową naturę Lwa:   

„Samopoczucie Lwa jest naturalne,
I dla każdego łatwo spostrzegalne.
Życiowe plany ma wyolbrzymione,
Niejeden własną przyjąłby koronę.
Lew żądny władzy chciałby kimś dowodzić,
Być naczelnikiem, za kogoś uchodzić.
Patrząc do lustra widzi swe zalety,
Od  ja zaczyna rozmowy, niestety.
Dla otoczenia uprzejmy i grzeczny,
Protekcjonalny, życzliwy, serdeczny.
Jest oczywiste, że najwyżej w cenie,
Stoi u niego władza, dowodzenie.
Lecz gdy z rozmachu raz wpadnie w przesadę,
Wówczas bezsprzecznie grozi mu upadek.” - z cyklu "Horoskop na wesoło"

               
                                                  LEW W DOMACH ASTRALNYCH, CZYLI GDZIE KRÓL RYCZY, A GDZIE KULI OGON? 
         
Lew czuje się dobrze i swobodnie w tych domach, które nie wymagają odeń nabycia i zastosowania cech takich jak pokora, autokrytycyzm, obiektywizm i kompromisowość. I tak, grymasi i wije się jak rozbisurmaniony kociak, gdy wrzuci się go do matrycy z kolei szóstej (gdyż niepomiernie gardzi ciężką pracą, a mozolić się w pocie czoła przez czas bliżej nieokreślony to nie w jego stylu), a ucieka w popłochu w obliczu dotychczas ukrytych przed jego wzrokiem rupieci, jakie przez lata zgromadził w swym zapaskudzonym wnętrzu (domykający zodiakalną tarczę dom dwunasty); odstępstwo od tej reguły zachodzi, gdy Lwa okupującego dom ósmy nawiedza nie spalony promieniami Słońca (sans. kopa avashta/astagamtha) Merkury, dodatkowo połączony sekstylem z szarogęszącym się w Strzelcu Jowiszem - wówczas wgląd w skostniałe struktury umysłu może okazać się dla Złotoskórego Magnata nie tyle możliwy, co po prostu konieczny, rodzący wyjątkowo dorodne owoce. Bamboszy nie wdzieje on chętnie i w chacie numer trzy, gdzie czeka nań nieuchronna perspektywa dyskusji na tematy inne niż jego całkiem nieskromna osoba; krzywi się również na samą myśl o wstąpieniu do dziewiątej sutereny, ponieważ gardzi przemieszczaniem się poza obręb najbliższego mu poletka - tym bardziej, jeśli celem wiodącym rzeczonej eskapady ma być pogłębienie wiedzy. Lew, „wszystkowiedzący” i wielce wrażliwy na wszelką wątpliwość płynącą z zewnątrz, nie zaryzykuje wystawienia na szwank swej nieskazitelnej reputacji (zbudowanej w konweniującym charakterologicznie pomieszczeniu o numerze pierwszym). Wyśmienicie za to radzi sobie zarówno w domu piątym (sektorze sprzyjającym tak przezeń uwielbianej i potrzebnej olśniewająco-powalającej autoprezentacji) oraz drugim (gdzie emanujący zeń żywioł ognia znajduje upust w postaci nieokiełznanego entuzjazmu), stanowiącym jego naturalne środowisko, jak i w domach kardynalnych (sans. kendra) - ale tylko wtedy, gdy spełnione zostaną konkretne warunki. Jeśli zatem Lew ma umościć sobie posłanie na łonie matrycy siódmej, żąda bezwzględnego i czołobitnego poddaństwa ze strony partnera w postaci lejących się jak z rogu obfitości komplementów i pochlebstw (nawet gdy z racjonalnego punktu widzenia są one niezasłużone); o posłuch bowiem nie ma się co martwić, gdyż bez jakichkolwiek pokaźniejszych turbulencji prędzej czy później zgromadzi wokół siebie niemałą wspólnotę centralnej adoracji, w jego mniemaniu służącą mu za świtę - tam będzie mógł bez przeszkód uprawiać przyrodzoną sobie fanfaronadę (stąd zresztą określenie „lew salonowy”); wielce też prawdopodobne, iż nie zabraknie mu wdzięczących się doń dam (nie niepokojona dyrekcyjna Wenus), a jemu samemu nie tylko rozgrzanego do białości temperamentu (górujący w domu siódmym właśnie lub jedenastym Mars), lecz także wybrednego gustu (takie uroki uraniczności). Gdy natomiast ma rozłożyć się wygodnie niby pan na swych włościach na czwartej płaszczyźnie, oczekuje, by wszyscy tam razem z nim przebywający skakali wokół niego i usługiwali mu - a jeśli akurat w tę jego przestrzeń życiową zawita Księżyc, będzie marudził, dlaczegóż to tak mało chętnych kręci się w pobliżu, by słuchać z przejęciem, co też takiego ważnego ma do powiedzenia. Jako dziecko bywa nieposłuszny i próżny, a także skrajnie selektywny, jeśli idzie o dobieranie sobie towarzystwa; nie sposób zmusić go do czegokolwiek, a jeśli już podejmie się jakiegoś ambitnego zadania, czyni to wyłącznie dla własnej satysfakcji. Zresztą, Lew z biegiem czasu przestaje czuć się specjalnie dobrze na łonie rodziny, z której wyrasta, choć przed opuszczeniem (nie tak znów) przytulnego gniazda powstrzymuje go najczęściej lenistwo i nawyknienie do niezachwianego dobrobytu. W jego gestii leży, czy zechce skompletować podróżny ekwipunek i wyruszyć w drogę, by założyć własne stado, czy pozostać w stęchłej atmosferze podszeptów członków familii i pęczniejącej zgryzoty (znów ten „nieszczęsny” Saturn, tym razem wchodzący w konszachty z Neptunem i Marsem) - co po raz enty prowadzi nas do konkluzji, że wszystko, co nam się przytrafia, nie jest bynajmniej dziełem przypadku, lecz stanowi dla nas niezmiernie cenną lekcję. 
Także dla Lwa, a jakże.  

A jak cenną? 
O tym "Grzywacz" musi już przekonać się sam. 

                 


poniedziałek, 28 grudnia 2020

PANNA (VIRGO, KANYA RASHI)

Jeśliby rozpatrywać korelacje między poszczególnymi znakami zodiaku, w swoim czasie niechybnie dotarlibyśmy do Panny i Lwa. Oczywiście, co zostało już zresztą dużo wcześniej wyjaśnione, niewskazanym jest rozprawianie o astrologii w oderwaniu od kontekstu personalnego, dlatego też niniejszy opis związku „Żelaznej dziewicy” z „Królem Sawanny” potraktujemy jedynie jako zestawienie archetypów obydwu tych znaków. 

Mając przed oczyma Firmamentum Sobiescianum, czyli Heweliuszański rysopis konstelacyjny, dostrzeżemy z mieszaniną zaskoczenia i rozbawienia, że Panna kieruje swój wzrok ku genitaliom Lwa, który w dodatku unosi ogon, tak jakby wielce kontent był z tych nietypowych oględzin. Rzecz jasna można zadowolić się upraszczającym całą sprawę orzeczeniem, iż obraz ten taki, jakim go widzimy, czyni z naszego sławnego niebiańskiego kartografa niezłego świntucha o niepospolitej wyobraźni. Niemniej jednak, badając ogólne cechy zarówno oglądającej, jak i podziwianego, nie sposób uciec od nasuwających się w wyniku tych obserwacji wniosków.  
    
Panna, nawet uwzględniając cywilizacyjne i kulturowe konwersje charakterologiczne właściwe jej archetypowi, przejawia zainteresowanie Lwem głównie na płaszczyźnie seksualnej, lecz zazwyczaj tylko takiej - pod kątem światopoglądowym, preferowanych sektorów/dziedzin egzystencji  i  ukierunkowanych na nie działań oraz uposażenia energetycznego i jego manifestacji jest odeń kompletnie różna; „zgrzyt” (a właściwiej „zgrzyty”) wypiera/wypierają kompatybilność. I tak właśnie najczęściej bywa, gdy w świecie rzeczywistym przecinają się drogi życia osób mających szczególnie silnie obsadzone planetami i aspektami między nimi właśnie te sygnifikacje. To z kolei, czego poszukuje (czy raczej może poszukiwać) w Pannie wciąż nienasycony Lew, który zdążył już nieco dostać po wysoko zadartym wąsatym nosie od życia, zawiera się nie tyle w potrzebie bycia podziwianym i pieszczonym pochlebstwami, lecz w pożądaniu dotąd niezaznanej partnerskiej stabilizacji. Ponieważ jednak Panna, ze swym kompleksowo analitycznym i wysoce podejrzliwym podejściem nie jest specjalnie chętna, by zaufać ancymonowi-bawidamkowi z grzywą, koniec końców amant odchodzi jak niepyszny, a jego zraniona duma cierpi po raz kolejny. Każde z nich żyje w przeświadczeniu, że to właśnie ono ma rację, i żadne nie jest skłonne, by pójść na kompromis. Ot, taki oto pat, a klęska dla obojga. Ojczyźniane przysłowie o „kosie, co trafiła na kamień” pasuje tutaj jak ulał. 
                

KRÓTKA HISTORIA O (NIEPEŁNYM) ZYSKU I (NIEPEŁNEJ) STRACIE

Pod naszą szerokością geograficzną wizerunek zodiakalnej Panny rozpowszechniony jest jako obraz Najświętszej Maryi Panny Zawsze Dziewicy, matki Jezusa, ideału wstawienniczej wspomożycielki poszukujących pocieszenia „z Góry”, lub pod postacią towarzyszki nauczyciela z Nazaretu, Marii Magdaleny. Tak przedstawiony archetyp, który wraz z europejską ekspansją chrześcijaństwa ongiś do nas przywędrował, by niedługo potem zająć miejsce symboli kobiecości zgodnych z pogańskim totemizmem, ustanowiony został jeszcze u schyłku Cesarstwa Zachodniorzymskiego, choć już w starożytności był obecny pod wieloma innymi postaciami. 
    
Na długo przed tym, nim wyobrażenie istoty Panny nabrało ekspiacyjnego charakteru, Mezopotamczycy i Babilończycy czcili boginię Isztar poślubioną Baalowi (męskiemu odpowiednikowi staroegipskiego Apisa lub Chnuma), której kult obejmował między innymi rytuały świątynne z udziałem nierządnic sakralnych; przedstawiana była jako kobieta władcza, wyzwolona, ze świadomie rozbudzoną i ukierunkowaną energią seksualną, powożąca rydwan zaprzężony w lwy (spersonifikowany symbol siły i potęgi witalnej, obecny w kulturze chińskiej, indyjskiej i sumeryjskiej, później także w perskiej i akadyjskiej ). Egipcjanie zaś zanosili modły do Izydy (Isis), Bogini Matki-Karmicielki, małżonki władcy podziemnego świata i Krainy Umarłych, Ozyrysa. Z kolei Grecy utożsamiali ją z córką Zeusa, lekkozbrojną Ateną, jak również z kochanką Aresa Afrodytą, uosobieniem erotycznej miłości, a w pomniejszej mierze także z Demeter (Ceres) i Persefoną (Korą), odpowiednio boginiami płodności i polnego urodzaju oraz budzącej się na wiosnę przyrody (stąd patronująca konstelacji Panny gwiazda Spica (Alfa Virginis), w dosłownym tłumaczeniu z łaciny oznaczająca po prostu „kłos”; ciekawostką jest, że zestawione ze sobą gwiazdy wchodzące w skład konstelacji Panny, tj. Spica, Porrima, Vindemiatrix oraz Zavijava (Beta Virginis) tworzą charakterystyczny kształt litery „Y” - graficzny symbol dróg rodnych kobiety). Rzymianie natomiast uznali za nią swą helleńską odpowiedniczkę w postaci nurzającej się w morskiej pianie Wenus, oblubienicy gorącokrwistego Marsa. W obu ostatnich interpretacjach Panna ukazywana była jako kwintesencja przebudzonej i urzeczywistnionej energii dionizyjskiej (inaczej witalnej/życiowej, której podstawowym i najprymitywniejszym wyrazem jest pożądanie seksualne); do niej to właśnie odwoływał się choćby Fryderyk Nietzsche, kreśląc na łamach swych dzieł niepomiernie wzbogacających kanon nowożytnej literatury filozoficznej portret „nadczłowieka”. Powyższe przykłady nad wyraz dobitnie świadczą o tym, iż Pannie wbrew krótkowzrocznej ocenie wstępnej zdumiewająco blisko do Lwa, potwierdzając postawioną uprzednio tezę wyniesioną z bezpośrednich obserwacji i doświadczeń życiowych. 
    
Podręczniki astrologii tradycyjnej zgodnie uczą o ścisłym związku między Panną a planetą najbliższą Słońcu, czyli Merkurym (Hermes), obsadzając ją (tę planetę) w roli władcy tegoż znaku. Z historycznego punktu widzenia wydaje się to naturalną koleją rzeczy. Był to najwłaściwszy na tamten czas sposób alegorycznego wyrażenia starożytnej idei świadomej wstrzemięźliwości, której praktykowanie prowadzić miało do pełnej aktywacji systemu czakr, a w konsekwencji swobodnego przepływu energii kundalini (energii życia), biegnącej wzdłuż kręgosłupa ku górze, aż do szóstej czakry o nazwie Ajna (tzw. trzecie oko, tj. gruczoł szyszynki umiejscowiony w śródmózgowiu), której „przebicie” otwierało drogę do wyższej jaźni, umożliwiającej osobiste poznanie roli swojej istoty w wieloaspektowym i wielopoziomowym planie Stwórcy. Merkury (Hermes) dzierżący w dłoni kaduceusz (znany także pod nazwą laski Asklepiosa) opleciony przez dwa węże, symbolizuje nie tylko poznanie intelektualne, wiedzę i przenikliwość dążącą do zrozumienia natury istnienia, ale w swym wywyższonym aspekcie również okiełznanie atawistycznej podstawy życia człowieka w celu dokonania przezeń samodzielnej transformacji indywidualnego bytu . 
    
Jasne jest zatem, dlaczego ewolucja archetypu Panny w świadomości zbiorowej społeczeństw dokonała się w taki a nie inny sposób. Inna sprawa, co z owej wielokulturowej spuścizny uczyniło chrześcijaństwo (katolicyzm i jego odłamy pelagialne, m.in. protestantyzm), rugując niemal całkowicie szersze znaczenie ludzkiej seksualności i potępiając ją w każdej postaci oprócz tej objętej kościelną jurysdykcją.                                    
    

PANNA I PLANETY - ZWIĄZKI HARMONIJNE I BURZLIWE     

Mimo nie tak znowuż stłamszonego na przestrzeni dziejów wenusjańskiego aspektu Panny, nieporozumieniem jest przypisywanie jej hipersensytywności właściwej niektórym z pozostałych znaków żeńskich (w szczególności Rakowi i Rybom, jak również Skorpionowi), jako że reprezentuje ona żywioł ziemi, a więc porządek, ład, ścisłość i zwięzłość, a także chłonność i wybiórczą asymilację treści napływających z zewnątrz, które nie niosłyby ze sobą ryzyka wyszczerbienia ram osobistego komfortu bytowania (stąd też jej niewyzbyty i wciąż obecny aspekt saturniczno-koziorożcowaty). Wynika stąd, że nic, co dzieje się w otaczającym ją środowisku, nie ujdzie uwadze Panny; skrupulatność i zaangażowanie poznawcze to bowiem jedne z jej głównych cech (wspomniany już Merkury się kłania). To zaś, co Panna zaobserwuje, przetworzy myślą wedle własnych kategorycznych kryteriów (słyszalny świst aspektującego ją Urana), choć stricte analityczny krytycyzm oparty na intelekcie i dotychczasowym doświadczeniu może być potęgowany okresowo kumulującymi się uczuciami (wpływ dyrekcyjnego Księżyca), co najprawdopodobniej winno skutkować zapędami introspekcyjnymi, a w rezultacie chronicznym malkontenctwem. 
    
Raz zadaną ranę pamięta na całe życie, jednakże bacząc na dominujące u niej skłonności do autosugestywnych dialogów, przytłoczona nadmiarem roztrząsanych kwestii budzących wątpliwości, może poszukiwać tymczasowego rozwiązania w postaci emocjonalnego zatracenia (skryta dotąd energia wenusjańska, wybudzona z letargu podszeptami jurnego Marsa), niejednokrotnie usprawiedliwianego poczuciem osamotnienia. Okazji, by się zatracić Pannie nie brak, co spowodowane jest jej naturalnym magnetyzmem i urokiem osobistym (kolejny to punkt styku między nią a Lwem). Ponieważ możliwe konsekwencje takowych podjętych działań są zazwyczaj trudne do udźwignięcia, Panna albo zamyka się w sobie, kontemplując negatywną stronę przebytych zaszłości (płaczliwa strona Księżyca), albo nieuchronnie zmierza ku samozagładzie, skuszona złudną obietnicą szczęśliwości (tranzytujący Neptun). Upartość i zawziętość w konsekwentnym obstawaniu przy swoim podsyca przeświadczenie o wyrządzonej jej krzywdzie, i chociaż nie potrafi (choć umówmy się - najczęściej jednak nie chce) ona tego zrozumieć, to takim postępowaniem przysparza więcej cierpienia sobie samej niż bliskim jej osobom (w czym spory udział ma nawiedzający ją epizodycznie choleryczny Pluton). 
    
W przypadku Panny niewykluczone są także nawracające problemy z samoidentyfikacją, spowodowane licznymi rozbieżnościami między wysoce rozbudowanym światem wewnętrznym a kreowanym przez nią wizerunkiem dostępnym do powierzchownego wglądu ogółowi (górujące w tymże znaku Słońce). Istnieje wówczas niebezpieczeństwo uzależnienia poczucia własnej wartości od opinii innych, co na niższym poziomie co prawda współgra z psychofizycznymi uwarunkowaniami rodzaju żeńskiego (jeśli posiadaczką rozpatrywanego kosmogramu jest właśnie kobieta), lecz w dalszej perspektywie ogranicza możliwości posunięcia się naprzód („uziemienie” i przetrzymanie z ramienia dającego lekcję pokory Saturna). 
    
Pannę, przebywającą przez większość czasu w swoim własnym świecie, wypychający ją między ludzi Jowisz z jednej strony daje szansę na rozkwit indywidualnych uzdolnień, z drugiej zaś może prognozować utracenie wyznawanych ideałów związanych z samorealizacją i działalnością zawodową. Tym samym oferuje naukę balansu między niezależnością a konformizmem, pozostawiając wolnej woli wybór ścieżki, którą zechce ona dalej kroczyć. 
    
W świetle powyższych rozważań znamiennym jest, że wspólnotowo-religijny charakter Jupitera nie pociąga Panny w kontekście plemiennego zjednoczenia, ale stanowi zwrotny bodziec do ucieczki od kruszejącego wyidealizowanego obrazu siebie. Stąd już prosta droga do szarogęszącej się obłudy i udawanej pokory, nieadekwatnej względem stanu rzeczywistego. Innymi słowy, wszelkiego rodzaju zwierzchnictwo (czy to faktyczne, czy też wyimaginowane) traktowane jest przez Pannę jako schronienie, azyl w obliczu porażki w postaci zszarganej tożsamości. Dopóki jego arkana okazują się dlań użyteczne, dopóty ona chętnie będzie z nich korzystać, by zamaskować trudy dojrzewania do samodzielności godzącej się na ustępstwa.  


PANNA W DOMACH ASTRALNYCH, CZYLI CO W TRAWIE GWIAZDACH PISZCZY?
                       
Powyżej nakreśliliśmy krótką charakterystykę Panny (a gwoli ścisłości Panien) z uwzględnieniem specyfiki energetycznej przebywających w tym znaku i/lub oddziaływających na tenże znak ciał niebieskich. W poniższym fragmencie skupimy się z kolei na życiowych matrycach dziedzinowych i sprawdzimy, w których z nich Panna czuje się jak ryba w wodzie, a które okazują się dlań istną drogą przez mękę. 

Panna w domu pierwszym (sektorze ego, samooceny i poznania siebie) przejawia tendencję do identyfikowania się zarówno ze swym ciałem (imponowanie ekstrawagancją w wyglądzie), jak i obrazem samej siebie kreowanym codzienną praktyką w interakcjach międzyludzkich. Bardzo ważne jest dla niej zdanie innych, choć może gorliwie temu zaprzeczać. Ponieważ w opozycji do okupowanej przez nią matrycy numer jeden stoi dom siódmy (związki formalne, partnerstwo, relacje intymne), naczelne przedsięwzięcia życiowe podjęte (także nieświadomie) przez Pannę mogą okazać się zdeterminowane pragnieniem znalezienia czułego, troskliwego, zapobiegliwego partnera, w pełni jej oddanego i niewidzącego poza nią świata (Księżyc w nakszatrze Uttara Phalguni  - oddziaływanie tym silniejsze, jeśli w kosmogramie natalnym w pobliżu tejże lunarnej stancji przypałęta się nieznający litości „Ojciec Czas”). Nasza silnie osadzona we własnych uczuciach indywidualistka, powodowana ogromnym głodem miłości, ma jednak poważne trudności w zrozumieniu tego, że naginanie partnera i manipulowanie nim, powodowane chorobliwą wręcz zaborczością i zazdrością, uniemożliwia jej stworzenie stałego, zdrowego związku opartego na wzajemnym szacunku i zaufaniu. I mimo że takie próby zazwyczaj kończą się niepowodzeniem, zawiedzione oczekiwania mogą stanowić wówczas doskonały impuls do poszukiwań przyczyny swego postępowania. Pozostałe możliwości, tudzież skutki przeprowadzanych na własną rękę analiz, przedstawione zostały pokrótce kilka akapitów wyżej. 
    
Rezydując w domu drugim (matrycy szeroko rozumianego bogactwa i obfitości), Panna dąży do zapewnienia sobie bezpieczeństwa na poziomie materialnym. Zważając na wrodzone predyspozycje, może działać w tej kwestii zachłannie, a zarazem roztropnie, jednakże nie gwarantuje jej to powodzenia. Bycze terytorium, stwarzające swemu rogatemu suwerenowi warunki dostosowane do jego potrzeb, kusi żyznością gleby także twardo stąpającą po ziemi Pannę, lecz przeszkodą nie do pokonania może okazać się jej zmienność i niekonsekwencja w dążeniu do wytyczonego celu, powstająca w wyniku podatności na napływające z zewnątrz bodźce rozpraszające uwagę i nakierowujące ją na zgoła inne tory. Takim bodźcem może być nagle pojawiająca się szansa na wyrwanie się z monotonii, w której niecierpliwość dopatruje się zwiastuna nieuchronnej porażki (kwadratura Merkurego do aktywnego Saturna, dodatkowo aspektowana przez pogrążonego w najśmielszych snach Neptuna), albo możliwość zgarnięcia więcej, niż Panna zdołałaby unieść (tranzyt Jowisza będącego w bliskich stosunkach z Marsem). I jedno, i drugie rozwiązanie na dłuższą metę nie zapewnia jej pożądanego dobrobytu, ucząc ufności w poleganiu na sobie i konieczności dochowania wierności raz powziętym decyzjom. Posadowienie na przeciwległym skraju ekliptyki, tym razem w domu ósmym, implikuje znacznie bardziej drastyczne przeciwności, związane z nauką ponoszenia strat, a także akceptacji odrzucenia i przemijalności wszystkiego, co ma swój udział w nieustannie wirującym kręgu życia (w czym walny udział ma moszczący sobie tamże swe gniazdko Chiron ). Dla Panny, tak bardzo przywiązanej do dóbr podnoszących komfort bytowania, stanowi to szczególnie trudną lekcję. 
    
Napięciowy charakter między domem trzecim (komunikacja, medialność, wiedza konwencjonalna, rodzeństwo) a dziewiątym (macierz rozumowania abstrakcyjnego, alternatywnych źródeł poznania, podróży i eksploracji - w tym i peregrynacji duchowych; siedziba ojca) szczególnie uwidacznia się u Panien, odczuwających przemożne pragnienie zaakcentowania i podkreślenia swej intelektualnej niezależności. Oczytanie, szeroki wachlarz zainteresowań i wyszukany styl bycia nie okazują się wystarczające, jako że Pannom, choć na ogół pewnym swej wartości, daleko jednak do próżności. Sztampowe komplementy, sypiące się jak pszeniczne kłosy z na wpółprzymkniętych okien spichlerza w wyjątkowo urodzajny schyłek lata, nie zadowalają ich apetytu na pochwały; pragną, by miały one uzasadnienie w autentycznym podziwie dla pielęgnowanej z właściwym im pietyzmem oryginalności. Niestety, kłóci się to z ich nieprzystępnością i nieustępującym deficytem zaufania, występującymi również w czterech ścianach domowego ogniska. W konsekwencji wybierają drogę samotników, żądając uznania, o które uparcie zabiegają, lecz które rzadko kiedy otrzymują, a to ze względu na niską popularność przedmiotów swoich zainteresowań. Wzrasta wtenczas poczucie wyobcowania, wspomagane kiełkującą sarkastycznością, służące, niby rozłożysta płachta, jako schronienie przed światem, ustosunkowanym do nich nieprzychylnie - tym bardziej, gdy mocno aspektowany (zwłaszcza maleficznie, sans. paphakartari) jest dom dwunasty (matryca podświadomości i samopoznania, lęków, traum, przeciwności, ukrytych wrogów). Podobnie sprawy mają się w przypadku przebywania w domu czwartym (historia genealogiczna, geneza rodu, rodzina, najbliższe otoczenie; matka), w którym Panna ma przytłaczające ją poczucie bycia osaczoną i non stop kontrolowaną, co może przełożyć się na chęć ucieczki w kierunku kariery (dom dziesiąty). Niestety dla niej, po wyrwaniu się z zacieśniających się z każdym rokiem rodzinnych pieleszy może odkryć, że nie jest zdolna do podjęcie samodzielnej decyzji, mimo iż naturalnie wywodzi się przecież z domu szóstego (matrycy pracy, powinności, a także zdrowia). 

                                   ***                                   

Leszek Szuman, nieżyjący już polski ekonomista, tłumacz, a także astrolog, w takich oto słowach podsumował archetypowy charakter zodiakalnej Panny: "Panna stroni od wszystkiego co potężne, nieforemne, nieokreślone, niejasne, bezgraniczne, bez umiaru, chaotyczne, nieuchwytne, nieobliczalne, asymetryczne, nieprzewidziane, krańcowe, nieporządne, nieczyste, co nie ma podstaw, co zeszło na psy. Dalej: co opiera się na wyczuciu, na domysłach, co jest niepewne, wątpliwe. Nie lubi rozrzutności, lekkomyślności, życia nad stan." 

I na tym właściwie można by zakończyć.  
Bo Panna, choć intelektualistka z krwi i kości, przez wzgląd na swą kobiecą naturę nie przepada za strzępieniem jęzora po próżnicy.  



sobota, 26 grudnia 2020

GWIEZDNE WROTA, CZYLI SŁÓW KILKA O PLANIE STWÓRCY


„Litości wcale by nie było, 
Gdybyśmy Biedy mniej czynili; 
I Miłosierdzie by zniknęło, 
Gdyby szczęśliwi wszyscy byli;
A strach wzajemny - spokój niesie, 
Póki nie wzrośnie w nas egoizm. 
Potem Nienawiść w ciemnym lesie 
Chwyta nas do pułapek swoich.
Zasiada pośród świętych strachów 
Łzami wielkimi rosząc ziemię, 
Aby Pokora spod jej gmachu 
Mogła wywodzić swe korzenie.
Wkrótce nad głową jej ponura 
Rozkwita cieniem Tajemnica, 
Karmi się Motyl nią, a także 
Na niej żeruje Gąsienica;
I Fałszu rodzą się owoce 
Rumiane, dobre do jedzenia, 
A pośród jej konarów mrocznych 
Kruk się sadowi w głębi cienia;
Zaś Bogom lądu oraz morza 
Nigdy się nawet sen nie przyśni, 
Gdzie taki Owoc znaleźć można 
- On rośnie tylko w Ludzkiej Myśli.

„Ludzki abstrakt”
, William Blake
    
                                                                   
                                                                             
                                                                                                                    ***

W prologu do Ewangelii św. Jana, opisującym zarówno stworzenie świata, jak i poczęcie Mesjasza, czytamy: „Na początku było Słowo [gr. Logos, przyp. red.], a Słowo było u Boga, 
i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało. W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeca, i ciemność jest nie ogarnęła. […] Była światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi. Na świecie było Słowo, a świat stał się przez Nie, lecz świat go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli. Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi. […] A Słowo stało się ciałem, i zamieszkało między nami. I oglądaliśmy Jego chwałę […]”.

Greckie Logos w kulturze Dalekiego Wschodu tożsame jest z pierwotnym Om (Aum), transcendentalną i ponadczasową wibracją Wszechświata. Zarówno Logos, jak i Om, w sensie ontologicznym oznacza nadrzędną zasadę porządkującą, organizującą i spajającą wszystko, co kiedykolwiek było, jest i kiedykolwiek będzie. Zasada ta jest wymierna, ustanawiająca 
i jednocześnie przekraczająca pojęcia czasu, przestrzeni i materii. Próbując przełożyć ją na język mówiony, ulepić zeń słowo, które umysł zdolny będzie wyrazić, skazani jesteśmy na niepowodzenie. Nie zdoła on bowiem jej objąć, gdyż słowo czym prędzej wymknie się myśli, która je stworzyła, w mgnieniu oka przestając być słowem, i niknąc gdzieś w przestworzach, niesiona wiatrem, bo, tak jak ptak, marnieje w nawet najwygodniejszej i najbardziej przytulnej klatce. 

Tą zasadą jest Miłość. 
  
Sens życia, na swym najgłębszym poziomie, polega na tym, byśmy odkryli ją w nas samych i nauczyli się ją wyrażać.
   
Jednak, by to osiągnąć, winniśmy (a tak, nie krzywmy się!) choć trochę pocierpieć.  


                                    BOSKA „GRA”                                       

Istnieją tylko dwie „bramy”, innymi słowy „wejścia” (do nieba). Pierwsze z nich posadowione jest w punkcie ekliptycznego skrzyżowania konstelacji Byka (Taurus) i Bliźniąt (Gemini - Kastor i Polluks) - ściśle w 5’ Bliźniąt - i znane astrologom jako „Srebrna Brama Niebios” (ang. The Silver Gate) lub „Brama Człowieka” (ang. The Gate of Man), której wrót pilnuje przepasany gwiazdowym trygonem (Alnitak, Alnilam i Mintaka) Orion (Ozyrys/Ausar). Dokładnie po przeciwległej stronie, między gwiazdozbiorem Skorpiona i Strzelca (w 5’ parzystokopytnego myśliwego, a zatem w punkcie ścisłej opozycji - 180 stopni - względem Oriona), panoszy się Wężownik (łac. Ophiuchus), naczelny wartownik „Niebiańskiej Złotej Bramy” (ang. The Golden Gate) lub „Bramy Boga” (ang. The Gate of God). Z naszej ziemskiej perspektywy, osadzonej w dziewięcioorbitalnym systemie solarnym, centrum Drogi Mlecznej umieszczone jest równolegle względem linii ekliptyki przechodzącej przez ową „Złotą Bramę”. To właśnie kierunek tegoż centrum wskazuje strzała (łac. Sagitta) jako część gwiazdozbioru Strzelca.    

W mitologii helleńskiej Ophiuchus (co w dosłownym tłumaczeniu oznacza „mozolnie pracującego”), czyli Wężownik (inaczej „Dzierżawca węża”) właśnie, przedstawiany jest pod postacią uzdrowiciela, Asklepiosa (rzymski Eskulapa, egipski Imhotep), śmiertelnie rażonego gromem przez Zeusa (Jupitera). Według legendy zgon wychowanego przez Chirona "boskiego lekarza” wyprosił u piorunorękiego władcy Olimpu Hades (Pluton), zaniepokojony nadprzyrodzonymi uzdolnieniami medyka, po tym, jak przywrócił on do życia Oriona, ugodzonego w piętę przez skorpiona, którego nasłała nań rozsierdzona Hera. Zeus spełnił prośbę swego brata, jednakże po wszystkim umieścił Asklepiosa wśród gwiazd jako Wężownika. 


Przytoczone tu podanie (po raz kolejny już) stanowi eposowe odzwierciedlenie corocznego cyklu natury. Kiedy Orion „kona”, symbolicznie wkraczając do „zaświatów” (niknąc za horyzontem o wschodzie słońca) w dzień jesiennego przesilenia, jego podstępny pogromca, wraz z depczącym mu po chitynowym grzbiecie Wężownikiem, zaczyna „rosnąć”, pnąc się po firmamencie niby winorośl, zwiastując tym samym nadejście zimy. Gdy z nastaniem astronomicznej wiosny Skorpion „umiera”, „schodząc do podziemi”, wówczas to niedoszły gwałciciel Artemidy rozpoczyna swą wędrówkę, by po przekroczeniu mroków Tartaru (eg. Duat, hebr. Szeol) „odrodzić się” w czas letniego przesilenia (identycznie jak zmartwychwstający Ozyrys, uprzednio poćwiartowany przez zazdrosnego Setha). Ozyrys, podobnie do Oriona, wymachującego nad głową maczugą i sięgającego dłonią po gwiazdę Aldebaran (Alfa Tauri), dzierży krzyż Ankh, inaczej crux ansata - symbol zjednoczenia aktywnej energii męskiej (fallicznej; yin) i pasywnej energii żeńskiej (jonicznej; yang); stanowi koptyjski pierwowzór chrześcijańskiego krzyża jako sakralnego emblematu męczeństwa Nazarejczyka, swym kształtem wprost obrazując astronomiczne cykle Słońca: dobowy (ramiona krucyfiksu jako wschód (lewe) i zachód (prawe)) oraz roczny (wierzchołek jako aphelium i podstawa jako peryhelium). Jest to reprezentacja pogodzonych ze sobą przeciwności, wynikających z dwoistości ludzkiej natury („[…] prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne [szyszynkę, przyp. tłum.] […]”). Gdy dwoistość staje się jednością, znika sprzeczność, a istota człowiecza wznosi się do Boga.


Swoje do powiedzenia w tej sprawie ma również astrologia chińska. I choć akurat na jej łamach próżno szukać dosłownej wzmianki o jakichkolwiek „Boskich Wrotach”, tym niemniej przesłanie symboliczne jest jasne jak promień słońca w tchnący wonią nadciągającego lata czerwcowy poranek. Pełznący po nieboskłonie Smok (Qing Long) uosabia wewnętrzną przemianę, głosząc nadejście majaczącej na horyzoncie zdarzeń wiosny (Skorpion), niosąc obietnicę sprawiedliwości i przywrócenia równowagi (Waga). Sposobiący się do skoku Tygrys (Bai Hu), tak jak obezwładniony skorpionowym jadem Orion, podąża za Słońcem do „krainy cieni”, by rychło ją opuścić i ponownie zajaśnieć w blasku sunącej po widnokręgu gwiazdy, oczyszczając się w nigdy niegasnącym ogniu  (Feniks - Zhu Que). Z kolei Wąż, trzymający w żelaznym uścisku Żółwia (Xuan Wu), tłamsi tym samym naczelnego ciemiężcę, Saturna (Kronosa/Chronosa), oferując wyzwolenie w postaci wywiedzenia z domeny wciąż powtarzających się zdarzeń.                                                                             
Podsumowując, tarcza zodiakalna to podstawowa, najbardziej fundamentalna matryca cyklu życia (narodzin i śmieci), w obrębie której inkarnują dusze, pragnące doświadczyć uroków i trudów ludzkiej egzystencji, i poprzez to wieloaspektowe doświadczenie wykonać kolejny krok w ewolucji samoświadomości, który zbliży je do Stwórcy. Archetypy Oriona i Wężownika to z kolei metaforyczni odźwierni „portali” (odpowiednio wejściowego i wyjściowego), które dusza przekracza na drodze ku powrotnemu zjednoczeniu z Absolutem. 


                                                 
                                                                                           CO MY TU ROBIMY, DO KROĆSET?

"Zostaniesz tym Trzynastym i zostaniesz przeklęty przez inne pokolenia, lecz będziesz nad nimi panował. W dniach ostatecznych będą przeklinać wasze nawrócenie ku wysokości, aż do świętego pokolenia [mowa tu o cyklach ludzkiego istnienia mierzonych erami astrologicznymi, przyp. red.]. Powiadam wam, moje imię [Syna Człowieczego, przyp. red.] zostało zapisane na tym […] pokoleniu gwiazd przez pokolenia ludzi [tj. utożsamione z Erą Ryb (0 r. n.e. - 2150 r. n.e.), przyp. red.]
- apokryficzna (i niekanoniczna) Ewangelia wg. Judasza   
   
Wężownik to tak zwana konstelacja „przecinająca”, znajdująca się pomiędzy gwiazdozbiorem Skorpiona i Strzelca. Dlaczego „przecinająca”? Skorpion, wedle nomenklatury astrologicznej, zawiaduje ósmym domem astralnym, czyli matrycą śmierci, transformacji, przeistoczenia, mistycyzmu i poszukiwań duchowych . Strzelec natomiast obejmuje naprężoną cięciwą swego łuku alkierz dziewiąty - dziedzinę podróży, eksploracji 
i daleko idących peregrynacji (zarówno fizycznych, jak i intelektualno-emocjonalnych, duchowych). Ophiuchus „wkrada” się między obie sygnifikacje, alegorycznie ujmując zjednoczenie podzielonych elementów indywidualnego bytu,
w świecie materialnym wyrażanych na przypisanych im płaszczyznach. Elementy te to nic innego, jak dwanaście archetypów zodiakalnych, których suma uosabia krąg doczesnego żywota (sans. Samsara). Jeśliby w świetle tejże wiedzy przypatrzeć się ewangelicznej treści Nowego Testamentu, okaże się, że dwunastu wybranych przez Jezusa apostołów, wraz z samym Nauczycielem, to w istocie rzeczy pełen Zodiak i jednoczące go ukoronowanie stworzenia - wcielony drogowskaz wiodący ku Bogu („Przyszedł on […], aby zaświadczyć o światłości, by wszyscy uwierzyli [w nią, przyp. red.] przez niego”).   
    
W konwersji chrześcijańskiej konstelacja starogreckiego Wężownika oznacza Jezusa kiełznającego niższą jaźń człowieczą i ujarzmiającego popędy, zaprzęgając je w służbie czystej świadomości  („[…] i udał się na pustynię, gdzie pościł przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy”). Mityczny Ophiuchus opiera swoje stopy na Skorpionie, którego moc przezwyciężył, tak jak biblijny Emmanuel ucisza sztorm i kroczy po spienionych falach ku zdumieniu i przerażeniu swych podopiecznych. Skorpion (Smok), jako animistyczny symbol pożądania i nienasyconego głodu , reprezentuje również śmierć (cielesną oraz duchową) i zapowiedź cudu wskrzeszenia, które poprzedzi sprawiedliwy i wyzbyty z przywiązania osąd (samosąd samoświadomej duszy). Wężownik to zatem wyższa oktawa Skorpiona. Śmierć duchowa, dokonana, by porzucić to, co stare i krępujące, a otworzyć się na to, co nowe i zbawienne, określa przejście z jednego stanu do drugiego. W tym świecie, pulsującym mieniącą się feerią barw na podobieństwo teatralnego spektaklu, którego scenariusz wciąż i wciąż podlega ciągłym zmianom, gramy różnorakie role w sztukach, których tematem przewodnim są jednako narodziny i śmierć. Dopóty śmiejemy się do rozpuku i ronimy łzy, zatracając się w emocjach, lecz tak naprawdę nie smakując życia, dopóki nie uświadomimy sobie, że przyszliśmy tu, by nauczyć się, że to tylko (i aż) kolejny przystanek na drodze ku samopoznaniu.   



 
 „Kiedy wyszedłem od Boga, wszystkie rzeczy mówiły: „Jest Bóg!”. Lecz to nie napełnia mnie szczęściem, gdyż wówczas pojmuję, że jestem stworzeniem. Ale w tym „przedarciu się”, kiedy pragnę próżny trwać w woli Boga, a także próżny być woli Jego i dzieł Jego wszelkich, takoż Boga samego, wtedy czymś więcej jestem niż wszystkie stworzenia, gdyż ani Bogiem jest, ani stworzeniem; jestem, czym jestem i czym pozostanę, teraz i na wieki! Wtedy zaś coś mną targa i wynosi ponad wszystkie anioły. Poryw ten tak mnie wzbogaca, że Bóg już mi nie starcza, wbrew temu, że Bogiem jest, wbrew wszystkim Jego boskim dziełom, bo w owym „przedzieraniu się” pojmuję, że Bóg i ja jesteśmy sobie równi. Jestem wówczas, czym byłem, nie wzrastam ani nie maleję, bo jestem nieruchomym istnieniem, które porusza wszelkie rzeczy. Tu już dłużej w człowieku Bóg nie mieszka, bo człowiek przez ubóstwo [i bogactwo, przyp. red.] swoje na powrót zdobywa to, czym zawsze był i będzie.” - „Błogosławieni ubodzy duchem”, Eckehart „Meister” von Hochheim 
 
                                                      
                                                                                                                      ***

Starożytni Grecy, którzy znaczną część swojej wiedzy zawłaszczyli z Egiptu (czerpiąc 
z przepastnych zbiorów tamtejszej Biblioteki Aleksandryjskiej, w późniejszych wiekach splądrowanej i pozostawionej na pastwę płomieni przez Rzymian), na czele z Arystotelesem, Heraklitem i Plotynem, wysnuli filozoficzną teorię o wielopoziomowości Wszechświata zarówno w skali mikro, jak i makro, spójnej z eschatologiczną koncepcją podmiotu niestrudzenie poszukującego Źródła i doń dążącego (co wiele, wiele wieków później badali między innymi Teilhard de Chardin, Aleksander Gurvich, Mikołaj Fiodorow, Jiddhu Krishnamurti i Robert Monroe). Choć każdy z nich ostatecznie doszedł do diametralnie odmiennych wniosków, wszyscy zgodnie orzekli, że ponad czterema podstawowymi szczeblami istnienia człowieka (biologicznym, emocjonalnym, intelektualnym i duchowym) najprawdopodobniej rozpościera się swoista przestrzeń interinkarnacyjna, przedsionek utkany z myśli i wyobrażeń, gdzie przebywają dusze przedwcześnie wyrwane z ciała i/lub na podobieństwo przyszpilonego do kawałka styropianu motyla „przyspawane” do świata form za sprawą rozpraszających sentymentów i uzależnień, wykształconych podczas doczesnego życia (analogiczną wydaje się być katolicka idea Czyśćca, 
w którym przebywające w nim dusze „obmywają się” z przewin w wodzie tryskającej z fontanny Bożego Miłosierdzia).       

Przejście przez „Bramę Człowieka” oznacza tak akceptację nieodwołalnej perspektywy śmierci przez inkarnującą duszę, jak i obietnicy przyszłego zmartwychwstania. Drzwi, którymi przychodzimy na ten skądinąd wspaniały świat, zatrzaskują się na cztery spusty, gdy, docierając do centrum naszej istoty, łączymy w sobie światło i ciemność, zrozumiawszy, że to, co na zewnątrz, jest odbiciem tego, co wewnątrz, dzięki czemu niwelujemy dysonansową antynomię poznawczą. Na tych, którym ta sztuka się nie powiedzie, lub którzy nie uświadomią sobie swego przeznaczenia, czeka wplątanie w kołowrót naprzemiennych radości i cierpień.

My, ludzie, sami karzemy się, nie wykorzystując naszego prawdziwego potencjału. Następuje degradacja naszej wewnętrznej istoty i uziemienie, a my, zniecierpliwieni, zachłanni i przytłoczeni beznadziejnością, łakniemy skosztowania pierwiastka wieczności, łapczywie pożerając ginące w mrokach upływającego czasu efemerydy . I również tutaj Grecy pozostawili po sobie spuściznę w postaci fantastycznych historii o mękach Iksjona 
i Tantala, jako antycznych wariacji na temat Samsary - pierwszy, by spłacić dług zaciągnięty odebraniem życia bliźniemu, przykuty został do płonącego koła, drugiemu zaś, jako pokuta za racji nadwerężenia zmysłów, przypadła w udziale męka niemożności zaspokojenia głodu i pragnienia). „Złota Brama”/”Brama Boga” to natomiast droga do wyjścia z zaklętego koła Samsary, którą podążają dusze, dla których ten świat przestał być tajemnicą, od kiedy poczęły napełniać go autentyczną Miłością. 

To właśnie jest nasze zadanie.
To jest nasza misja. 
Uczyć się Miłości, krzewić ją, pielęgnować i rozsiewać.
Bądźmy więc płodni i pomnażajmy ją.     


„Zechciej być zawsze niezgłębionym zdrojem 
Dla samotników; wiedź ich ze spokojem, 
Niech w źródle niebios kąpią się jedynem, 
Potem ich zostaw bezradnych; rozczynem 
Bądź dla tej twardej i nieczułej ziemi, 
Odrodź ją swemi tchy eterycznemi; 
Symbol ogromów, bądź tym firmamentem, 
Co się odbija w morzu nieobjętem; 
Żywiołem, który otacza nas wkoło  
Czymś nieznajomym…” - „Hyperion”, John Keats (w przekładzie Jana Kasprowicza) 




    

RZECZ O DECENTRALIZACJI, CO NIE ZNOSI CENTRALIZACJI


We współczesnym świecie, opanowanym przez beznamiętny szał konsumpcji, pasożytnictwa i zrobotyzowanej prokreacji, najdoskonalszym narzędziem kontroli poczynań społeczeństwa jest utrzymywanie jego członków w stanie niewiedzy co do ich zdolności oraz praw im przyrodzonych z racji bycia człowiekiem. W ciągu ostatniego stulecia, a więc w okresie daleko idących przemian społecznych, dokonanych za sprawą m.in. powszechnego porzucania manufaktur na rzecz produkcji fabrycznej, możliwe do zaobserwowania było systematyczne odchodzenie od jawnie poddańczego konstytutywnego serwilizmu. Powodem stała się wizja wyzwolenia z systemowych kajdan, jaką lansowały marksistowskie ugrupowania polityczne. Socjalizm i kapitalizm oferowały uciemiężonemu (co, jak na to wskazują liczne poszlaki, również zostało ze znacznym wyprzedzeniem zaplanowane i skrupulatnie zrealizowane) obywatelowi obietnicę wolności, na którą ten, skuszony perspektywą podniesienia swego statusu społecznego, dał się złapać jak mucha na lep.

Obecne społeczeństwo krajów tzw. pierwszego świata funkcjonuje wedle pożądanego przez władze modelu echopraksyjnego (a jeśli jeszcze go nie wdrożyło, to przynajmniej doń dąży), które w świetle niezbywalnych prawideł cykliczności każdej z epok na przestrzeni dziejów rasy ludzkiej, począwszy od jej zarania, stanowi kolejny okres przejściowy w ewolucji naszego gatunku. Toczy się on pod dyktando poszukiwań tożsamości jednostki, wyodrębnionej i nie poddanej indoktrynalnej unifikacji. By dotarcie do takowej mogło się dokonać, potrzeba przedarcia się przez fiksację wyzwolenia z ograniczeń cielesności i zrozumienia, że obie są jedynie środkami wyrazu w intersubiektywnej konfrontacji pojęć, które określają nas tylko dopóty, dopóki nasze uczestnictwo i rolę w tej "grze" traktujemy jako wyznaczniki naszej wartości.

Prowadząc niniejszy wywód w stronę probabilistycznych rozważań, ośmielam się przewidywać, że jednym z pierwszych etapów człowieczego doskonalenia w ramach postępującego transhumanizmu (oczywiście przy założeniu, że rozwój sztucznej inteligencji nie doprowadzi do eksterminacji jej twórców) będzie najprawdopodobniej całkowita reorganizacja systemu języka użytkowego w służbie komunikacji interpersonalnej, której pierwsze nieśmiałe kroki możemy dostrzec już dziś. Efekty w postaci globalnego chaosu, powstałego w wyniku eksplozji tłumienia nagromadzających się emocji (jak również ich braku oraz utraty zdolności ich odczuwania) i generalnie nierozwiązanych problemów natury egzystencjalnej, w takim wypadku są i będą zupełnie naturalne, niezależnie od powszechnie rozumianej terminologii moralności. To bowiem, co według opinii większości jest (lub było) niemoralne, a zatem gwałty, zbrodnie, kradzieże i rozboje, słowem - wszelkie odstępstwa od norm społecznych, przeczące laboratoryjnej definicji zdrowia psychicznego człowieka, w świetle nauki są niczym innym, jak rozpaczliwymi próbami żebrania o miłość. Wiążą się one z poczuciem braku akceptacji i wyobcowaniem, wewnętrznym rozdarciem, w kolejnych stadiach rozrastającym się do monstrualnych rozmiarów. W trudzie uczenia się miłości konieczne jest zburzenie zastanego porządku rzeczy, by jego zgliszczach zbudować nowy. Na tym właśnie polega niezbywalne prawo zastępowalności, którego nie imają się właściwe przeciętnemu postrzeganiu ludzkiego umysłu pojęcia "dobra" i "zła".

Gdy (nieprędko) dotrze do nas, iż rzeczywiście jesteśmy panami swego stworzenia, wówczas w następstwie tego pojmiemy, że nie musimy czynić czegokolwiek, by samych siebie uczynić istotami doskonałymi. Zrozumiemy, że intelekt to tylko narzędzie, którego używamy, by sprostać realizacji celów, jakie sami sobie wyznaczamy w nadziei, że ich osiągnięcie uczyni nas kimś godnym tego, byśmy sami mogli siebie pokochać. Tym sposobem dokonamy transformacji esencji naszego bytu, której obce są potrzeby tak ciała, jak i umysłu. Przestaniemy istnieć w trójwymiarowej przestrzeni materialnej, przechodząc w następny etap na drodze kompletnego zjednoczenia się ze Stwórcą. 

Tym właśnie jest ewolucja człowieka: procesem wiodącym do tzw. Punktu Omega, w którym nastąpi ponadzmysłowe roztopienie bytu w Nieskończonej Jedności Stworzenia.
 



PARADOKSY UMIŁOWANE

Jedyną słuszną konkluzją rozważań o systemowej niedorzeczności jest ta, że pobierane wykształcenie polega na nabyciu umiejętności ciskania innym kłód pod nogi. Konkurentom z branży (moja racja "mojsza" niż "twojsza", a na domiar złego mam na utrzymaniu rodzinę, do jasnej cholery!), dostarczycielom komponentów w tejże branży (grymas dezaprobaty wykrzywiający twarz jako forma wątpliwie skutecznego ponaglenia Bogu ducha winnego roztrzepańca), rodzinie (oni są temu winni, oni, nich ich szlag trafi!), wreszcie przygarbionemu sąsiadowi, na co dzień drepczącemu o lasce (tak dla zasady, bo chuja nie znoszę).

Wszyscy na arenie, a każdy z nich w dłoni dzierży miecz.
I walczą, parskając śliną, nie przebierając w słowach, gestach i czynach.

A jakże zacięty to bój! Można by pomyśleć, że po wszystkim, gdy już ubity grunt spłynie posoką zaszlachtowanych, ocalali jak jeden mąż wypinać będą piersi po Ordery Skurwysyństwa. 

Paradoks społecznej egzystencji na tym właśnie polega, że to, co jedni sknocą (świadomie bądź nie, perfidnie czy nieopatrznie), drudzy muszą poprawiać. I tak tułamy się od drzwi do drzwi, od świtu narodzin po zmierzch naszego nic nieznaczącego, małego życia. Jako te dziady kalwaryjskie wyciągamy dłoń i błagalnym wejrzeniem mętnych oczu prosimy o łaskę trwania w niedoli szarej codzienności. W odpowiedzi najczęściej słyszmy dosadne "spieprzaj", w najlepszym przypadku z ust adresata płynie polukrowany frazes "będzie dobrze".

Tak, śmieją się z nas.
Wiemy o tym.
Lecz nadzieja łapie ostatni oddech, rozpaczliwie walcząc o życie. A potem kona, porzucona na progu domu, przekroczonym po raz ostatni.



O PRAGNIENIU TRWANIA

Siedzieliśmy tak, głowa przy głowie, z dłonią w dłoni, niespiesznie delektując się wdychaną wonią wieczornego powietrza. Słońce pokornie chyliło się już ku zachodowi. Umęczona żaru naporem zieloność wokół nas stygła, rozkładając listowie w oczekiwaniu na orzeźwiający powiew wiatru, jak stęskniona kochanka wypatrująca swego oblubieńca. Rozochocone nadciągającym chłodem świerszcze rozpoczęły koncert symfoniczny, którego dźwięki, mieszając się z ptasim świergotem, płynęły bezszelestnie wśród wysokich traw.

Pulchny miesiąc wypełzł na rozgwieżdżone niebo, oświetlając nasze twarze. Liche, pozbawione wyrazu, przywiedzione do martwoty ustawiczną zgryzotą, której zawczasu odegnać nie byliśmy zdolni. A może nie chcieliśmy, by nie dręczyło nas to uczucie? Może pragnęliśmy się w nim utopić, ugrząźć w jego bezdennych odmętach, by ostatecznie wyzbyć się strachu, który nami owładnął?

Śmierć potraktowaliśmy jako wybawienie, co cierpieniu miało położyć kres.

I spaliśmy, tym wiecznym snem bez snów, nie śniąc o ułudzie, którą gotowiśmy sobie zgotować. Ziemi stając się częścią, ubogacając ją rozkładem naszych murszejących ciał. Trwając w tej błogiej ciszy, w spokoju wszelkim zgiełkiem niezmąconem...

Bajając o miłości, co ukochała i śmierć.



PROCH

Nad zazielenionej mogiły stropem,

co jak głaz niewzruszony
połać grząską ugniata,
Gdzie poranka światło
kładzie się czule,
a skrzydeł motyla szelest subtelny
o śmierci niecierpliwej przypomina,
Stoi człeczyna o licu pogodnym,
dłoń oblubienicy palcami swemi ściskając

W oczy jej spogląda,
gotów rozpacz zastać w ich toni szmaragdowej,
Nauczon, iż umarłym
śmiech szczęśliwości nie towarzyszy
Lecz nie dziwuje się, widząc
szczęścia łzę samotną,
co źrenicę wilży w tejże chwili

Ona w wieczności kąpiąc się swawolnie
jak kropla wody w oceanie
którego taflę bez ustanku mąci
Księżyca szept
ledwo słyszalny
Uchem Słońca,
co promieniem gorejącym
bezwstydnie pochyla się ku Niemu

Odnajdując to,
co utracone nie zostało:
W milczącym wołaniu
W ciszy krzyczącej
W knocie ogniem buchającym
W mglistych oparach płochych uniesień
W lwim ryku
I w skowrończym trelu





NATURA UMYSŁU, CZYLI ASTROLOGIA W HUMANISTYCE WOBEC WYZWAŃ WSPÓŁCZESNOŚCI



Wśród osób dopiero raczkujących poznawczo w dziedzinie astrologii pokutuje przekonanie - wsparte lekturą artykułów merytorycznie wątpliwej treści, zamieszczanych w co popularniejszych kolorowych pismach - że nauka ta w istocie rzeczy nie jest tak naprawdę nauką, lecz „wróżeniem z fusów”, wyssaną z palca bzdurą, szarlatanerią żerującą na naiwności prostego, zagubionego w świecie własnych myśli szarego człowieka, zachłannie poszukującego remedium na trawiące go bolączki dnia powszedniego. W lwiej części przypadków, dotyczących badań nad stopniem rzetelności wykładanego przedmiotu, to bez cienia wątpliwości prawda. Jednakże te same osoby - za wyjątkiem tych deklarujących się jako ateiści i gnostycy - tak gorliwie protestujące przeciwko zawodowo uprawianej rzekomej (a przynajmniej za taką uważaną) mistyfikacji z ramienia „mądrości gwiazd”, ochoczo uciekają w ramiona patriarchów kościoła powszechnego. Na tę okoliczność zadać należy proste, acz kluczowe zarazem w kontekście poruszonego tu zagadnienia pytanie: cóż zatem oprócz wiary, nierzadko ślepej i głuchej, zawiodło ich pod próg świątyni,
w której spodziewają się doświadczyć odkupienia?      


                                                                                                       WPROWADZENIE 

Od zarania ludzkiej myśli, człowiek, uposażony w tenże podstawowy przyrząd umożliwiający fragmentaryczną klasyfikację obserwowanej przezeń rzeczywistości, z racji wolnej woli dokonywał rozróżnia między tym, co znane, a tym, co nieznane. Pierwsze obejmował afirmacją, drugie traktował negacją, innymi słowy - wyparciem. Jednakże, zgodnie z nieubłaganym prawem logiki, to, co znane, wcześniej musiało być nieznane. Co więc kryje się za afirmacją, poprzedzając ją? Niepodobna ona zaistnieć, jeśli wola nie ujarzmi strachu przed nieznanym. Człowiek, który poznał przedmiot swego strachu, w istocie lęka się nie owego przedmiotu, gdyż uczynił go już poznanym, lecz swych wyobrażeń związanych z odbytymi już doświadczeniami, z którymi się identyfikuje, i którym w przeświadczeniu o czekającym go cierpieniu przeto zawierza. Mechanizm ten, opisywany na przestrzeni dziejów za sprawą uczonych, myślicieli, mędrców
i filozofów, a w XX wieku szeroko komentowany między innymi przez Carla Gustava Junga i Georgesa Bataille’ a, wywodzi się ze sfery nieświadomości, istniejącej w wydaniu tak jednostkowym, jak i zbiorowym . Cel, w jakim jest on wykorzystywany, warunkują okoliczności ustanawiane myślą o dwojakim charakterze wraz z kroczącą zań intencjonalnością, podobnie jak urodzaj plonów zależy od jakości gruntu, na którym wzejść mają rzucone nań nasiona. I tak, to, co nieznane jednostce, prawem nierozerwalności elementów wszelkiego jestestwa uznających siebie za podzielone, pozostaje nieznanym dla ogółu; to zaś, co znane jednostce, niekoniecznie znane być musi ogółowi, do czego rękę przyłożyła jednostka, w utrzymywaniu współbraci
w niewiedzy wietrząca osobisty interes. 

Konkluzja ta wiedzie nas do astrologicznego alkierza, którego wystrój odzwierciedla motywy przyświecające odpowiedzialnym za jego udekorowanie. W świetle niniejszych rozważań oczywistym jest, że pedagogiczna uczciwość, nakazująca w stanie nienaruszonym zachowywać autokrytycyzm i pokorę wobec wszelkich ważkich spraw, częstokroć zmienia się w uzurpacyjną demagogię - zwłaszcza wtedy, gdy przestaje być działalnością stricte charytatywną, nie honorującą zapłaty. A że chętnych na usługi tłoczących się jak ulęgałki w wiklinowym koszu specjalistów nie brakuje, i - jak można sądzić, nawet nie będąc jasnowidzem - prędko nie zabraknie, interes kwitnie w najlepsze. Tym bardziej, że bezrefleksyjna ufność, która pozostaje w umyśle po paradoksalnym dobrowolnym ogołoceniu go z możności samodecyzyjności, domaga się ofiary w postaci nie prawdy, lecz wiarygodności zbudowanej renomą. Spodziewanym efektem jest pęczniejący portfel z jednej strony, a z drugiej pogłębiony zawód, którego nie poprzedziła uważna dociekliwość.  

No właśnie. 

Bo jak to jest w zasadzie możliwe, by w konstelacjach zapisana była niczym w opasłym almanachu cała przeszła, teraźniejsza i przyszła historia ludzkości oraz każdego człowieka
z osobna? Może to my, ludzie, dając upust swej niezmierzonej kreatywności, oprawiliśmy przaśność codziennej egzystencji eposami heroicznych zmagań tych nielicznych spośród nas, których zgodnie po dziś dzień okrzykujemy mianem bohaterów, wynosząc zdobytą przez nich chwałę ku pasażom firmamentu? A może i jedno, i drugie?


Odpowiedź leży zarówno w nas, jak i poza nami, gdyż to, co panoszy się na zewnątrz, jest tym samym, co rezyduje wewnątrz - z tą różnicą, że przybiera formę dostrzegalną nieuzbrojonymi zmysłami, której źródło najczęściej zostaje jednak przeoczone. 

Lecz czym to przeoczenie jest spowodowane?                  

Liczna i w dalszym ciągu rosnąca w siłę grupa sceptyków i krytykantów podtrzymuje opinię, że rzekoma prawdziwość astrologii stoi w sprzeczności z faktami naukowymi. Powołując się zarówno na historyczną chronologię, jak i dokonania uczonych na polu fizyki i astronomii, argumentuje, iż sugerowanie, jakoby w gwiazdach zaklęta była „tajemnicza magiczna moc”, jest niczym innym, jak jedynie życzeniowym wyobrażeniem, bujaniem w obłokach, stymulującym wyobraźnię przeciętnie inteligentnych konstruktem myślowym, zasadzającym się na potrzebie wiary w autentyczność zjawisk określanych jako „nadprzyrodzone”.

W myśl przykurzonego już porzekadła należy oddać cesarzowi co cesarskie i przyznać, że - zwłaszcza w przeciągu ostatniego stulecia - dzięki swej pomysłowości zyskaliśmy wiele narzędzi pomocnych w operowaniu na coraz to bardziej zagmatwanej rzeczywistości. Ponieważ jednak przedstawiciele nauki akademickiej od wielu już lat roszczą sobie prawo do wykorzenienia zabobonów, jednocześnie poprzez dyskredytację osiągnięć co odważniejszych badaczy okopując się w bunkrach dogmatyki, chcąc nie chcąc czynią to samo, co średniowieczna kościelna inkwizycja czyniła wobec Giordana Bruno, Galileusza czy Mikołaja Kopernika. Widać więc jak dłoni, że podstawowym czynnikiem hamującym rozwój człowieka jest strach - nie tylko przed nieznanym w przypadku jednostki przeciętnej, lecz także przed utratą pozycji i wiążących się
z nią wpływów społecznych w przypadku możnych.  

By nie być gołosłownym, na przykładzie poniższych refleksji przypatrzmy się bliżej, jak rozumuje konwencjonalna nauka, i dlaczego poprzez takie rozumowanie sama zapędza się w kozi róg:  


Dyskredytuję znaczenie „czegoś” z powodu braku badań naukowych opisujących to „coś”.” Reasumując, nie zamierzam zajmować się czymś, co nie ma (a raczej nie powinno mieć) prawa bytu
z uwagi na brak badań naukowych. 
Jednak to „coś” istnieje. 
Jak to możliwe? 
Czy wobec tego istnieje też mój umysł?

Jeśli jednak takowe badania byłyby dostępne, opisując istotę i znaczenie tego „czegoś”, to czym byłoby zajmowanie się tym, jeśli nie racjonalną próbą obrony swojej wiary, która wytrzyma tak długo, jak długo będę jej bronił? 

Jeśli naukowiec orzeka, że „bardzo ważnym jest, żeby to, co już wiemy, bronić przed bzdurą, propagowaną tylko dlatego, że ktoś wierzy w kłamstwo powtarzane od pokoleń”, to czymże jest ta wypowiedź, będąc wygłoszoną w efemerycznym świecie i w odniesieniu doń, jeśli nie aprioryczną akceptacją fałszerstwa i przyzwoleniem na demagogię akademickiego światka? 

Jeśli założenie badawcze głosi, że ten, kto nie ma jakiejkolwiek wiedzy w zakresie danej dziedziny (tutaj: astrologii), może na podstawie statystyki porównawczej (tutaj: zestawieniu charakterystyki osobowości badanego i interpretacji „przypisanego” mu horoskopu) wysnuć identyczne wnioski co osoba zajmująca się ową dziedziną profesjonalnie, to czy nadal celem tegoż badania i badacza jest dążenie do prawdy, rzekomo „podstawy wszelkiej nauki”, skoro treść założenia obnaża ignorancję badającego?           


Celem nie jest zatem dokopanie się do źródła wiedzy. Celem jest udowodnienie, a raczej podkreślenie swojej racji przedstawieniem powierzchownej oceny wycinka podjętego tematu przy równoczesnym ośmieszeniu i wyszydzeniu racji oponenta (gdyż z przeciwległej strony barykady sprawa częstokroć wygląda identycznie). 



                                                                                 CÓŻ ZNACZY WIARA, A CZYM JEST WIEDZA?

My, ludzie, jako jedyne w tym świecie istoty posiadające poczucie tożsamości - czy nam się to podoba, czy nie - kreujemy rzeczywistość tegoż świata, adaptując, wykorzystując i naginając jego prawa do naszych potrzeb i zachcianek. Dzieje się tak, ponieważ tego chcemy. To zaś, czego chcemy, uczestniczy w nieustannej wymianie energetycznej zgodnej z naczelnym prawem synchroniczności poszczególnych poziomów istnienia, zawartym w przewijającym się przez wieki haśle „jako na górze, tak i na dole, a jako na dole, tak i na górze”. Nim jednak dotarło do nas, że możemy świadomie wykorzystywać nasz niezgłębiony potencjał, przypisywaliśmy boskie znaczenie i moc sprawczą rzeczom i zjawiskom, których nie potrafiliśmy (lub nie chcieliśmy?) wyjaśnić w inny sposób.   

Tendencja do totemistycznego etykietowania została zaszczepiona prostemu ludowi za sprawą kapłanów, szamanów i znachorów, których dogłębna wiedza o otaczającym człowieka świecie trzymana była pod kluczem. Jednakże wysnuwane na tej podstawie twierdzenia, że pogaństwo potrzebowało silnej ręki w postaci choćby rzymskokatolickiego bata, są mocno krzywdzące. Przedstawianie ówczesnej kultury jako „zacofanej”, „płytkiej” i „zabobonnej” co prawda nie jest kompletnie bezpodstawne, lecz winno odnosić się do znakomitej większości niegdysiejszych społeczności, którą wraz z postępem cywilizacyjnym i urbanizacyjnym sukcesywnie marginalizowano, odmawiając jej bezpośredniego zapoznawania się z naukami dostępnymi tym szlachetnie urodzonym. Wystarczy zresztą przyjrzeć się współczesnemu, „szaremu” człowiekowi, a następnie sporządzić listę podobieństw i różnic między nim a starożytnym średnio inteligentnym i niewykształconym przedstawicielem homo sapiens

Czyż pod tym względem faktycznie zmieniło się tak wiele od tamtych czasów? 
Czyż rzeczywiście istnieje aż tak wielka przepaść dzieląca jednego od drugiego? 
Śmiem szczerze wątpić.   



                                                                                            MITOLOGIZACJA A NAUKOWOŚĆ 

Jak pisze nadwiślański astrolog Wojciech Jóźwiak w swoim artykule "Paradoks horoskopowych bliźniąt": „Horoskop wyznacza człowieka (jego osobowość, uzdolnienia, przebieg życia...)
z dokładnością do typu, i tylko z dokładnością do typu można efektywnie horoskop odczytać. Wszystko ponadto jest uzurpacją astrologów.”
. I dalej: „Jakie są to typy, gdzie leżą ich granice, jak informację o typie, do którego ona należy, przekazać klientowi, aby było to dla niego pożyteczne - to są realne problemy astrologii, o ile ma być uprawiana uczciwie, i jeżeli chce przestać być "nauką pomocniczą" do paranoi.”

Co jasne jak słońce, wielce zasadne są te sugestie. A to dlatego, iż dotykają one sedna problemu, w który zaangażowane są zarówno konwencjonalna nauka, jak i mistyka. Problemem tym jest uporczywe poszukiwanie odpowiedzi na nurtujące nas pytania na zewnątrz, skutkujące separacją przedmiotu badań od istoty badającego go człowieka. 
    
Dlaczego to takie ważne? 
    
Pochylmy się nad ową kwestią przysposobieni w filozoficzne zacięcie. 

Ukute na niwie europejskiej sofistyki kartezjańskie motto „myślę, więc jestem” stało się bezpośrednią przyczyną rozłamu intelektualno-intuicyjnego na dwa przeciwstawne sobie obozy. Efekty tej schizmy widoczne są po dzień dzisiejszy, gdzie zajmowanie się rzeczywistością sprowadza się do przetrząsania kolejnych szuflad opatrzonych nalepkami z zamieszczonymi na nich nazwami, w przybliżeniu określającymi zawartość tychże szuflad. Obrazowo można przyrównać to do pola obsadzonego ogródkami działkowymi, z których każdy z nich doglądany jest i użyźniany przez oddelegowanego do spełniania tejże powinności badacza-specjalistę. Jak to pokątnie mawiano: każdy sobie, rzepkę skrobie. I właśnie to osobnicze „skrobanie”, czynione
w przeświadczeniu o dyscyplinarnej nieomylności, wiedzie na manowce kolejne rzesze spragnionych wiedzy umysłów. 

Podobnie rzecz ma się w przypadku astrologii, zwłaszcza tej w wydaniu zachodnim. 
W dobie scjentystycznej laicyzacji prymitywizm i niekompetencja parających się nią osób, zaświadczających o swej uczciwości i skuteczności prekognicji, każe uznawać astrologię za przeżytek, relikt minionej epoki, zabawę (cokolwiek skądinąd szkodliwą) dla dzieci, których umysły nie funkcjonują jeszcze na podobieństwo grubego sita (o co jednakże edukacja powszechna nie zadba, a przynajmniej nie przyczyni się do tego w bezpośredni sposób). 
    
Każdy, kto, nie tracąc kontaktu z rzeczywistością, wgłębił się w tę starożytną naukę, zdaje sobie sprawę, czym tak naprawdę jest astrologia. W największym skrócie mieści się ona w studiowaniu natury czasu. Właściwa istota astrologii nie przeczy obiegowej opinii (zresztą infantylnej, lecz naturalnie wybaczalnej) niewtajemniczonych laików, obwieszczającej, jakoby „gwiazdy spowodowały to lub tamto”, lecz stanowi jej rozszerzenie, ujmujące sprawę w znacznie szerszej perspektywie. 

To, co uczyniono z astrologią na przestrzeni szczególnie ostatniego stulecia, woła o pomstę do nieba. Stosunek do niej jako nauki jest odzwierciedleniem stosunku wobec umysłu, którego jako takiego nie można usłyszeć, zobaczyć, dotknąć, powąchać czy posmakować (słynna wciąż mimo przybywających jej lat anegdota z młodocianym Einsteinem w roli głównej). W dobie lansowanego zewsząd podejścia materialistycznego jej znaczenie zostało zmarginalizowane, wyparte z listy spraw społecznie ważnych, ważniejszych i najważniejszych. Podobnie postąpiono choćby z psychologią, z kanonu której wyrugowano freudowską i jungowską psychoanalizę. Poszła ona tą samą drogą, co nauki ścisłe, lekceważąc dorobek przełomowych dla rozwoju myśli badaczy i opierając się na atomistycznej specjalizacji.     

    
Współczesna, XXI-wieczna astrologia zachodnia, negująca model tradycyjny poprzez określanie go jako „anachroniczny”, w centrum analiz stawia zbiór materialnych zjawisk fizycznych, wpasowując się w etykę idealizacyjnego, liberalnego konsumpcjonizmu. Tymczasem astrologia wedyjska(Jyotisha), nieprzerwanie od tysięcy lat, nie poddając się ograniczającym poznanie natury istnienia wpływom cywilizacji zachodniej, uczy, że to nie materia, lecz dusza jest podstawową przyczyną wszystkich przyczyn, a w tym także fundamentalną przyczyną fizycznego życia. Dusza z kolei jest pośrednią emanacją wszechobecnego Absolutu, wrzuconą w ograniczenia ustawiane przez czas i przestrzeń. Dusza, zamieszkująca ciało, przebywa w tymże „lokum” w celu bezpośredniego doświadczenia wszelkich atrakcji zachodzących w fizycznym wymiarze, po to, by je poznawać i dzięki temu poznaniu wciąż się doskonalić, zdążając ku ostatecznemu zjednoczeniu ze Stwórcą. Decyzje, które my, ludzie, podejmujemy na co dzień, determinują sposób naszego działania. Mamy przyrodzoną naszemu gatunkowi wolną wolę przyjmowania lub odrzucania wszelkich wpływów z zewnątrz. Innymi słowy, kolokwialnie konkludując - nie jesteśmy robotami.

Istnienie wolnej woli każdego samoświadomego bytu umożliwia istnienie podstawowej reguły przyczyny i skutku (akcji i odpowiadającej jej reakcji) rządzącej Wszechświatem, zarówno w skali mikro-, jak i makrokosmicznej, uwzględniając wzajemne fluktuacje obydwu tych przenikających się płaszczyzn. A zatem zjawiska fizyczne, angażujące i sprzęgające gwiazdy i planety, nie są bezpośrednimi przyczynami tego, co wydarza się na Ziemi, lecz odzwierciedlają to samo koło czasu. Jeśli ktoś rozumie pojęcie czasu, rozumie też, że natura czasu ma charakter fraktalny. Mówiąc inaczej, istnieje wzór czasu powtarzający się w różnorakich modelach przestrzennych, który w każdym z tych modeli istnieje i może być mierzalnie obserwowany jako wciąż na nowo objawiający się 
i niknący zbiór filotaksyjnych efemeryd (w przypadku Ziemi począwszy od wiązek fotonowych, a skończywszy na wysokorozwiniętych ssakach, w tym także i na nas - ludziach). Wzór ten, ponieważ obserwowany, może być dzięki temu zrozumiany, z uwagi na to, iż posiada charakter cykliczny, stanowiący podstawę dla niego samego (język sanskrycki ma na to idiomatyczne określenie Samsara, w wolnym tłumaczeniu oznaczające „kołowrót żywota” lub „spiralę czasu” właśnie). 


Gwiazdy i ciała niebieskie wskazują nam wszelkie detale namacalnych i subtelnych kształtów stworzenia, pojawiających się i przemijających w danym czasie. Oferują wgląd w naturę czasu; możliwość obserwowania, jak on „nadchodzi” i „odchodzi”, jak „płynie”, „przystaje”, „porusza się”. Dla większości z nas, zabieganych i roztrzęsionych, nienawykłych do kontemplacji wielopoziomowej rzeczywistości, jest to bardzo trudne do rozpoznania. Ponieważ studiowanie położenia gwiazd i planet umożliwia nam praktyczne badanie manifestujących się w świecie fizycznym wzorów czasu, możemy także zobaczyć jak czas wpływa na nas tutaj, na Ziemi. W ten sposób zrozumienie rzeczy, które dzieją się na świecie i są niewidoczne dla naszego błądzącego bez ustanku umysłu, a także tych, które wymykają się naszemu zmysłowemu aparatowi poznawczemu, przestaje być mrzonką, a staje się realną możliwością. 

Pojęcie czasu, samorealizującej się świadomości i ich wzajemnych wpływów są doskonale znane i rozumiane przez astrologię wedyjską. Jak zatem możemy tę wiedzę stosować, by pomóc sobie w naszym obecnym życiu? Nie jesteśmy w stanie za pomocą astrologii z całą pewnością wytypować zwycięzcy zawodów sportowych, ani ruchów bessy czy hossy na giełdzie. Ktokolwiek z zajmujących się astrologią, kto utrzymuje, że może tego dokonać, kłamie. To, co astrologia może nam pokazać, to możliwości, jakie się przed nami otwierają. Możliwości te współgrają z naszym potencjałem, umiejętnościami i wolą, by wywierać wpływ na świat, w którym żyjemy, i na nas samych. Podsumowując, astrologia jest kompleksowym systemem tworzenia naukowych przypuszczeń, dotyczących prawdopodobnych sposobów zachowań istot ludzkich, zarówno w sferze ich indywidualnego, jak i grupowego życia. To nauka o nas samych - o tym, kim byliśmy, kim jesteśmy i kim będziemy (jakimi możemy się stać). System ten oparty jest na wzorach czasowych i pomiarach ruchów planet orbitalnie przemierzających nieboskłon. 
    
W powyższym ujęciu nie ma to więc nic wspólnego z tzw. „wróżeniem”, „magią”, czy religijnie pojmowaną „siłą mistyczną”. I chociaż w proces analiz nieodłącznie zaangażowana jest także intuicja, interpretację astrologiczną śmiało można (i powinno się, po latach bez uznaniowego rozbratu z konwencjonalną nauką) ponownie zaliczyć w poczet humanistyki, by stała w jednym szeregu z filozofią, psychologią i historią, nadal czerpiąc pełnymi garściami 
z dziedzictwa matematyki i fizyki. 


                                                                                                 PO CÓŻ NAM CZŁOWIEK? 

W dobie wszędobylskich mediów ludziom sprzedaje się to, co chcą oni usłyszeć, zobaczyć i przeczytać. Spytajmy tak szczerze, jak tylko się da: skoro szarlatanów i naciągaczy nie brakuje wśród astrologów, dlaczego tych naginających prawdę miałoby brakować w świecie powszechnie uprawianej nauki akademickiej? 

Miarą wartości czegokolwiek jest dziś użyteczność i funkcjonalność tego czegoś. Tak samo było jednak i w przeszłości. To jednak, co uległo zmianie, to wywyższenie wartości badanego przedmiotu, a umniejszenie wartości podmiotu, który ten przedmiot bada. Rozporządzamy sobą nawzajem jak zabawkami, nie chcąc rządzić samymi sobą.

Zachwycamy się dziełami będącymi wytworami człowieczego umysłu, a pogardzamy umysłem, który tegoż dokonał. Czyż to nie absurdalny paradoks?  

Człowiek nie musi pragnąć śmierci, by pragnąć ciągłości. Jednak pragnąc ciągłości, nieuchronnie zdąża ku śmierci. Napawa go ona lękiem, a czym może ów lęk zdławić, jeśli nie wiarą w roztaczającą się przed nim ciągłość istnienia, która również wywołuje dreszcz, gdyż 
i ona jest dlań niewiadomą? Który z tych lęków przedzierzgnie w nadzieję, która zdolna będzie pokonać samą siebie? Jeśli miałby pewność ciągłości swego bytu, czy gotów byłby walczyć o wszelką nieciągłość? Czy miałaby ona dlań jakiekolwiek znaczenie? I czy wciąż ceniłby życie, gdyby wiedział, że to jedyne, czego wbrew swym obawom nie może stracić? 

Na te pytania nie chcemy odpowiadać. A przynajmniej do niedawna większość z nas tego nie chciała. Jednakże teraz, w obliczu wyzwań współczesności, chcąc zachować uczciwość wobec samych siebie, musimy sięgnąć po odpowiedź.                    

                                                                                                                    ***

Astrologia, jeśli traktować ją z troską i pieczołowitością będącymi miarą rzetelności, ukazuje nam obraz świata takiego, jakim w istocie on jest. A ponieważ ścieżka rozwoju nie jest bynajmniej usłana różami, to, ulegając jednako własnym jak i cudzym podszeptom, przymykamy powieki na uwierającą nas prawdę i godzimy się pozostać w strefie pozornego komfortu poznawczego. Rezygnujemy z dalszych poszukiwań. Ale świat - ten zewnętrzny, 
a szczególnie wewnętrzny - któryśmy odrzucili, prędzej czy później się o nas upomni. I uczyni to z typowym dla siebie - wedle naszego roszczeniowego rozumowania - brakiem wyczucia.  
Nasza rola nie kończy się wraz ze zdobytą wiedzą. Trzeba jeszcze umieć ją wykorzystać
i sprawdzić, czy znosi ona doświadczenie życia.  

Religijność i naukowość, choć przez wieki zaciekle walczące ze sobą, poróżnione stekiem uprzedzeń i pielęgnującym je systematycznym rozrostem tendencji monodyscyplinarnych
w ramach uprawianej sztuki akademickiej, w ostatnich latach zdają się coraz chętniej dążyć do odkrycia ich niegdyś wspólnego trzpienia. I mimo iż jeszcze długa droga przed nami, byśmy zredukowali dystans dzielący laboratoryjną pracę od intuicyjnego wglądu, pomału zaczynamy dostrzegać sens zmierzających ku temu działań. Być może nie tyle zaczynamy rozumieć, ile jednakże przeczuwamy, iż służba człowiekowi bez uświadomienia sobie istoty człowieka jest
z góry skazana na niepowodzenie.                        
   
Źródło jest cierpliwe, nigdzie się nie spieszy. Może poczekać. 
   
Pytanie, czy my także możemy.                
   




TRAFIŁEŚ TU - I CO DALEJ?

TRAFIŁEŚ TU - I CO DALEJ?

Drogi Czytelniku,  Skoro już tu trafiłeś, miło mi Cię powitać. Usiądź wygodnie i rozgość się. Jeśli chcesz, przygotuj też sobie coś do przek...