Siedzieliśmy tak, głowa przy głowie, z dłonią w dłoni, niespiesznie delektując się wdychaną wonią wieczornego powietrza. Słońce pokornie chyliło się już ku zachodowi. Umęczona żaru naporem zieloność wokół nas stygła, rozkładając listowie w oczekiwaniu na orzeźwiający powiew wiatru, jak stęskniona kochanka wypatrująca swego oblubieńca. Rozochocone nadciągającym chłodem świerszcze rozpoczęły koncert symfoniczny, którego dźwięki, mieszając się z ptasim świergotem, płynęły bezszelestnie wśród wysokich traw.
Pulchny miesiąc wypełzł na rozgwieżdżone niebo, oświetlając nasze twarze. Liche, pozbawione wyrazu, przywiedzione do martwoty ustawiczną zgryzotą, której zawczasu odegnać nie byliśmy zdolni. A może nie chcieliśmy, by nie dręczyło nas to uczucie? Może pragnęliśmy się w nim utopić, ugrząźć w jego bezdennych odmętach, by ostatecznie wyzbyć się strachu, który nami owładnął?
Śmierć potraktowaliśmy jako wybawienie, co cierpieniu miało położyć kres.
I spaliśmy, tym wiecznym snem bez snów, nie śniąc o ułudzie, którą gotowiśmy sobie zgotować. Ziemi stając się częścią, ubogacając ją rozkładem naszych murszejących ciał. Trwając w tej błogiej ciszy, w spokoju wszelkim zgiełkiem niezmąconem...
Bajając o miłości, co ukochała i śmierć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz