Wszyscy na arenie, a każdy z nich w dłoni dzierży miecz.
I walczą, parskając śliną, nie przebierając w słowach, gestach i czynach.
A jakże zacięty to bój! Można by pomyśleć, że po wszystkim, gdy już ubity grunt spłynie posoką zaszlachtowanych, ocalali jak jeden mąż wypinać będą piersi po Ordery Skurwysyństwa.
Paradoks społecznej egzystencji na tym właśnie polega, że to, co jedni sknocą (świadomie bądź nie, perfidnie czy nieopatrznie), drudzy muszą poprawiać. I tak tułamy się od drzwi do drzwi, od świtu narodzin po zmierzch naszego nic nieznaczącego, małego życia. Jako te dziady kalwaryjskie wyciągamy dłoń i błagalnym wejrzeniem mętnych oczu prosimy o łaskę trwania w niedoli szarej codzienności. W odpowiedzi najczęściej słyszmy dosadne "spieprzaj", w najlepszym przypadku z ust adresata płynie polukrowany frazes "będzie dobrze".
Tak, śmieją się z nas.
Wiemy o tym.
Lecz nadzieja łapie ostatni oddech, rozpaczliwie walcząc o życie. A potem kona, porzucona na progu domu, przekroczonym po raz ostatni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz